czwartek, 28 kwietnia 2016

Od Kiary (CD Ryu)

        Uśmiechnęłam się złośliwie i skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej, opierając się drzewa, które stało za mną. Zdałam sobie sprawę, że mimo iż mężczyzna, który stoi przede mną jest świrem, to zaczynam go nawet lubić. Nie był taki nudny jak reszta śmiertelników.
  - Bal jest dziś w nocy – odparłam z tajemniczym uśmiechem – zaprowadzę Cię jeśli chcesz, bo też się tam wybieram… No! Chyba że się boisz że w jakiś sposób Cię zaczaruję – dodałam ze złośliwym uśmiechem.
  - A więc chcesz mnie zaszczycić swoim towarzystwem? – spytał złośliwie drocząc się ze mną.
  - Póki co, to Ty masz zaszczyt cieszyć się moim towarzystwem – odgryzłam się.
  Ten uśmiechnął się tajemniczo jak zwykle się szczerząc, co znowu u mnie wywołało reakcję „Jeśli dalej się będziesz tak szczerzył to zaraz Ci pier**lnę”, ale powstrzymałam się, bo nie chciałam wyjść na kogoś, kto ma krótkie nerwy. – Wracając do twojego wcześniejszego pytania… Będą tam nie tylko liderzy ale i też większość bandy, która przybędzie razem ze swoimi liderami. Straszne to upierdliwe ale też wypada mi pójść. – skończyłam westchnieniem.
  - Drapieżnik, który musi wyjść z ukrycia i się ujawnić nie jest zbyt szczęśliwy co? – spytał sarkastycznie.
  - O to się nie bój! Jest tam wiele miejsc, gdzie można się zaczaić na kogoś – powiedziałam niemal z drapieżnym spojrzeniem na mężczyznę.
  - Zapewne tak jest – odparł szczerząc się. – Jednak ja będę się trzymał raczej z dala od takich miejsc – odparł pewny siebie.
  - Spokojnie! Jak mi zaleziesz za skórę to i z stamtąd cię wyciągnę – odparłam złośliwie i lekko złowieszczo.
  Ten tylko obdarzył mnie spojrzeniem typu „Chyba śnisz kochana!”, po czym wrócił do głaskania skorpiona, który jakby chciał do mnie doskoczyć i mnie zabić… Mimo iż mu nic nie zrobiłam.
  - Do balu jest jeszcze szmat czasu, więc idę na małe polowanie – stwierdziłam – Idziesz ze mną? – spytałam jakby z nutą prośby.
  - Czemu nie… Nie mam nic lepszego do roboty – powiedział, po czym zaburczało mu w brzuchu.
  - Widzę że myślimy o tym samym - dodałam i zagwizdałam.
  Po chwili słychać było głośne rżenie i tętent końskich kopyt o twardą ziemię. Po chwili przybiegła do mnie moja klacz. Zarżała cicho na powitanie i ją pogłaskałam za uchem, to było miejsce, które najbardziej lubiła.
  - Witaj! – przywitałam się z koniem i poklepałam ja lekko po szyi.
  - Zastanawiałem się czy też masz konia – powiedział jakby od niechcenia lecz dostrzegłam w nim nutkę ciekawości.
  - Każdy zwiadowca przecież ma wierzchowca – odparłam jakby nigdy nic.
  Sonia popatrzyła na nieznajomego dość wrogo, dając mu tym samym ostrzeżenie typu: „ Jeśli zrobisz coś głupiego, to nie ręczę za siebie”. Po czym jakby na potwierdzenie swojego, tupnęła ostrzegawczo kopytem.
  Przy siodle znajdował się łuk ze strzałami. Sprawdziłam machinalnie czy wszystko jest dopięte, złapałam za wodze konia i ruszyłam w stronę lasu, lecz jeszcze przystanęłam na chwilę krzycząc do Ryu.
  - Długo mam na ciebie czekać? – krzyknęłam i zrobiłam złośliwy uśmieszek.
  Ten w odpowiedzi zrobił to samo i ruszył w moim kierunku a po chwili się ze mną zrównał, lecz przełożył skorpiona na drugie ramię, bo skorpion nie był raczej zadowolony z mojego towarzystwa.
  - Ten twój skorpion, to w gorącej wodzie kapany jest – dodałam patrząc jak skorpion próbuje mnie jakby zasztyletować wzrokiem. Teraz już prawie w ogóle nie robił na mnie wrażenia, bo zdążyłam się do niego przyzwyczaić. Być może to była zasługa szkolenia zwiadowców, dzięki któremu potrafiliśmy się dostosować do każdej sytuacji.
  Ryu ponownie zaczął czule głaskać skorpiona a ten zaczął się powoli uspokajać, choć cały czas mierzył mnie wzrokiem ale ja już na to nie zwracałam specjalnej uwagi… Szłam przed siebie i co jakiś czas przykucałam przy ziemi, żeby przypatrzeć się śladom zwierząt.

Ryu? Nie mam o co się obrażać :P Ożywimy troszkę opa i zrobimy tak że ktoś nas np. zaatakuje? Jakieś zbiry? Co Ty na to? :P

Od Amity - Do czego nuda pcha ludzi...

         Zniknięcie przed okiem Kobiety w Czerni i Kapitana Brody nie było trudne. W przypadku Amity było to w końcu zniknięcie niemal dosłowne. Chwila nieuwagi, odwrócisz się choćby na chwilę, spojrzysz w tył, a diablicy już nie ma. Dosłownie i w przenośni. Istnieje, ale dla innych jej nie ma. Tak więc widząc, że uwagę dwóch nianiek zajęła nieznana jej z imienia krasnoludzica, Hood uśmiechnęła się pod nosem i stała się niewidzialna. Pod osłoną magii przekradła się nieco dalej, po czym zdjęła ,,zasłonę" i ruszyła dalej gwiżdżąc z rękami w kieszeniach.
  Ikram był całkiem ciekawym miejscem. Tyle ludzi, tyle zamieszania, tyle okoliczności sprzyjających niespodziewanym wypadkom...Istny raj! Aż szkoda, że to całe święto trwa tylko jeden dzień, a właściwie jedną noc, czyli o kolejną połowę rozrywki mniej. Cholera. Trzeba korzystać póki jest okazja! 
  Przy jednym z boksów ktoś zabierał się za czyszczenie kopyt podopiecznego. Jeden ze stajennych trzymał za wodze kasztanowatego ogiera, a drugi, starszy mężczyzna stanął do niego bokiem, przodem w stronę ogona. Klepnął ogiera kilka razy w tylną nogę i zwierzę posłusznie - chociaż niekoniecznie zadowolone - uniosło ją. Facet chwycił ją między uda wyginając lekko do tyłu i zacząć wygrzebywać kopystką zaschnięte błoto i kamyki. Ishwari uśmiechnęła się zbójecko. Podeszła od strony pyska konia. Trzymający wodze chłopak nie zauważył jej zajęty rozmową. Dziewczyna na powrót stała się niewidzialna. Podeszła do zwierzęcia i wyszeptała w jego stronę kilka słów w swoim ojczystym języku. Koń podniósł uszy, wyłapując słowa. Powtórzyła je jeszcze raz. Ogier wysłuchał po czym kiwnął łbem, jakby ze zrozumieniem. Hood zachichotała. Stajenny trzymający wodze obejrzał się zdziwiony, ale nikogo oczywiście nie mógł dojrzeć.
  Wtedy koń nadepnął mu lekko na nogę. Facet krzyknął ludzkim odruchem odsuwając się od wierzchowca. Czyszczący kopyta wyprostował się zaskoczony, a kasztanek wyrwał tylną nogę i kopnął go nią w tyłek. Hood roześmiała się już w głos, chwytając za brzuch. Jednak patrząc na swoje ręce uświadomiła sobie pewien bardzo istotny szczegół...
  Nie była już niewidzialna.
  Nie wiadomo jak, ale dwaj poszkodowani jakoś połączyli fakty i ten starszy zebrał się na nogi i ruszył w jej kierunku. Dziewczyna szybko wepchnęła się chamsko w tłum. W duchu dziękując za swój niski wzrost nurkowała pod pachami ludzi i brzuchami kilku koni. Przesadziła w biegu grzbiet jakiegoś kuca. Zaskoczone zwierzę przystanęło rżąc, robiąc nieco zamieszania. Ścigający Hood mężczyzna stracił z oczu niebieski kaptur i ostatecznie się poddał mamrocząc pod nosem coś na temat znudzonych gówniarzy.
  Amita uśmiechnęła się dumnie, teatralnie ukłoniła w stronę nieistniejącej widowni i ruszyła dalej w poszukiwaniu kolejnych ofiar, gibka i cicha niczym polujący kot.
  Po kilku minutach jakby nigdy nic stanęła na środku placyku, zakłócając uporządkowany prąd zmierzających w jednym kierunku ludzi w morzu ciał. Jakiś stajenny sklął ją za to, ktoś inny przypadkiem trącił ramieniem. Dziewczynę mało to wszystko obchodziło. Jedyne co było teraz ważne, to znaleźć jakiś sposób na zabicie nudy. Napsocić, zepsuć, ukraść, cokolwiek! Byle nie dać się zepchnąć do tej bezdennej głębiny nicnierobienia. Ami podświadomie stała na urwisku, trzymała się tej stałej krawędzi, już czuła jak niskie obcasy butów zsuwają się w tył. Jeśli nie uda jej się czegoś chwycić, czegokolwiek, straci równowagę i chcąc ją odzyskać zacznie rozpaczliwie machać rękoma, czym tylko pogorszy sytuację. Spadnie w dół. Przez chwilę popływa po powierzchni, po czym poczuje pierwsze objawy otaczającej ją śliskiej nudy. Będzie machać nogami coraz wolniej, aż się zmęczy i zdecyduje jedynie położyć na powierzchni w bezruchu. Urwisko porastają pnącza...mogłaby podpłynąć i się wspiąć z powrotem na górę...ale to wymaga więcej siły. Razem z nudą bowiem przychodzi rozleniwienie. I ten paskudny stan, gdy masz pełno wolnego czasu, tyle możliwości rzeczy do zrobienia, ale nic ci się nie chce. Nawet leżeć. Czas płynie tak wolno, ledwo żywy, jak ślimak posypany piachem. Nagle ta maź nudy okaże się miła, ciepła, puszysta. Po co się męczyć? Po co wracać na górę? Lepiej tu zostać, poleżeć...
  Hood aż wstrząsnęło. Brr! Co za paskudna wizja! Precz z mojej głowy!, pomyślała kręcąc nią energicznie, aż rozbolała ją szyja, a przechodzący obok ludzie zostali upewnieni w fakcie, że jest jakąś wariatką. Szukaj zajęcia...szukaj zajęcia...
  Ale co więcej można robić? Dokuczanie stajennym mogła odhaczyć, bo nie lubi się powtarzać w ciągu jednego dnia. Problem w tym, że w tych okolicznościach było to najbardziej oczywiste i możliwe do zorganizowania przedsięwzięcie. Westchnęła sfrustrowana. Przecież musi być coś, co popchnie całą fabułę do przodu. Coś, co sprawi, że ślęcząca przed monitorem nad zabazgranym pergaminem, z wyślizganą już myszką zrytym piórem w ręce autorka tego opowiadania wreszcie poczuje się zadowolona, bo jej lanie wody nie pójdzie na marne, a na rzecz stanowczego ruszenia fabularnej machiny naprzód.
  Odpowiedź pojawiła się jakby sama. Była wręcz oczywista. Amita pięć razy ślizgnęła po niej wzrokiem, aż w końcu pojęła co też powinna w tej sytuacji zrobić...
  W stajni stała trójka przyjezdnych: kruczowłosa kobieta, rosły facet w tunice i wysoki chudzielec w skórzanych trykotach. Mało ją teraz interesowali. Jej wzrok przykuł przedmiot wiszący u pasa tego trzeciego. Hak z matowym, ozdobionym wzorami karwaszem. Dość nietypowa broń. A z reguły wyjątkowość broni szła w parze z przywiązaniem do niej przez właściciela.
  Kocie kły błysnęły mimowolnie w niebezpiecznie wesołym uśmiechu. Ishwari przystąpiła do dzieła.
  Weszła z rękoma za plecami do stajni, jakby tylko chciała popatrzeć na konie. Zatrzymała się przy jednym z boksów i głaszcząc chrapy bułanej klaczy zerkała kątem oka na swój cel. Ruszyła dalej. Po kilku minutach zawróciła z powrotem do wyjścia. Mijając zajętych rozmową podróżnych sprawnie przejęła zdobycz od razu znikając tuż za plecami szarego pana. Nikt niczego nie zauważył. Sama była tym zdziwiona, ale nie narzekała. Zakładała, że facet zauważy brak od razu i rzuci się w pościg. No nic - zabawy ciąg dalszy.
  Wyszła ze stajni trzymając hak w dwóch rękach przed sobą, by z tyłu nikt nie mógł go dojrzeć. Gdy dotarła do jednej trzeciej długości placu wzięła wdech i odwróciła się.
  - Juhuuu! - zawołała przesłodzonym, najbardziej dziewczęcym głosem jaki mogła z siebie wydobyć. - Kapitanie Haaaak! - pomachała dzierżącą broń ręką.
  Tymczasem sławny w zachodniej Castelii Nocny Prześladowca słysząc jakiś dziewczęcy okrzyk ruszył lekko głową w kierunku wyjścia. Nie uznał go za skierowanego do siebie...dopóki nie usłyszał znanego już przezwiska, używanego do tej pory przez jego znajomą. Jego wzrok dostrzegł drobną sylwetkę machającą w jego kierunku. W dłoni tej istotki znajdował się...hak. Nie odrywając wzroku sięgnął do pasa licząc, że jednak natrafi na swoją własność.
  Amita uśmiechnęła się drapieżnie i nie czekając, aż jej ofiara sobie uzmysłowi, że stała się obiektem żartu, rzuciła się do ucieczki w stronę miasta.

Revan? Nyan, wybacz mi to lanie wody *~* Ale teraz owszem, jestem zadowolona z siebie x3

wtorek, 26 kwietnia 2016

Od Ryu (CD Kiary) - Jak skorpion

        Sumiko wierciła się na swoim miejscu, starając się przyszpilić zwiadowczynię wzrokiem. W przypadku nie posiadającego tęczówek ani źrenic skorpiona nie było to łatwe, a jednak w jakiś sposób sprawiła, że dziewczyna wydawała się nagle tracić nieco pewności siebie. Umysł stawonoga kipiał.
  Cisza. Niebezpieczeństwo.
  Ryu ostrzeżenia Sumiko jak zwykle rozbawiły i uśmiechnął się szerzej wbrew woli. Skorpion dalej traktował go jak bezbronnego dzieciaka. Ponownie starał się ją uspokoić. W końcu temperament stawonoga opadł. Mimo to dalej czujnie obserwował Kiarę, jakby spodziewał się, że z zasztyletuje Kyodaia na środku ulicy.
  A w sumie...cholera wie co jej siedzi w głowie.
  - Nie wiedziałem, że nawet w stolicy ściany mają uszy - rzucił czepliwie.
  - Wiele jeszcze o Ikramie nie wiesz - dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo. - Więc...? - upomniała się delikatnie.
  Włóczykij wzruszył ramionami.
  - Szczerze to sam chciałbym wiedzieć - zaczął. - Trafiłem do kraju, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Wepchnięto mnie w środek ruchliwego miasta. Wszyscy patrzą tu na mnie albo jak na wariata, albo jak na wroga. Po prostu lubię żyć w świadomości, że nie tylko ja mam takie problemy.
  - A więc sądzisz, że sobie tutaj nie radzę? - Amitaczi uśmiechnęła się drapieżnie.
  - Tego nie powiedziałem.
  - I dobrze. Bo nie masz racji - odparła z nutą samozadowolenia dziewczyna. - Dostałam całkiem dobrą robotę...
  - W klanie? - chłopak uśmiechnął się widząc kolejną chęć mordu w oczach rozmówczyni. - Orły, prawda?
  - Dobra, albo jesteś jasnowidzem, albo solidnie odrobiłeś pracę domową - Kiara wydawała się lekko zirytowana.
  - Wiesz, tak na dobrą sprawę to jesteśmy na terytorium Orłów w Ikramie - kraju słynącym z dobrych łuczników. Fakty same wskakują na swoje miejsce - Ryu wzruszył ramionami.
  - Czyli jesteś nie tylko zaklinaczem paskudztw i włóczęgą, ale i detektywem? - rzuciła złośliwie łuczniczka.
  - Tropicielem - poprawił ją Obieżyświat. - Wracając do tematu klanów: na tym balu będą obecni wszyscy liderzy?
  - Tak - zwiadowczyni zerknęła nań zaciekawiona. - A co? Czyżby podróżnik chciał się ustatkować?
  Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo.
  - Każdy kiedyś musi - odpowiedział. - Zastanawiam się nad tym już od dłuższego czasu.
  - A który klan cię interesuje?
  - A coś ty taka ciekawska? - podrażnił się trochę Ryu.
  - Powiedział facet, który wie o mnie wszystko, a ja o nim nie wiem nic - odgryzła się dziewczyna.
  Kyodai nie mógł odgonić się od wrażenia, że polubił tą pyskatą łuczniczkę. Doprawdy ciekawa osobistość. Trochę przywodziła mu na myśl Sumiko. Była raczej drobna i niepozorna. Ludzie nie zwracali na nią przez długi czas większej uwagi, jakby była nic nie wartym robalem. Aż tu pewnego dnia postanowiła postanowiła użądlić drażniącego ją olbrzyma. Małe żyjątko kryło w sobie więcej jadu niż oni zdołali wpompować w macierzyste ziemie. Olbrzym padł, stając się ostrzeżeniem dla reszty swojego stada. I wszyscy zaczęli się bać tego niepozornego stworzenia, patrząc nań z lękiem, niektórzy z pobożnym uwielbieniem. Zaczęto mu przypisywać służenie najmroczniejszym odmianom magii, mordowanie wszystkiego co piękne. A tymczasem żyjątko czaiło się w cieniach, szczęśliwe z uzyskanej wolności i niezależności. Gdy ktoś je denerwował - kąsało, gdy niszczono mu dom - znajdowało inny. Pod twardą chityną kryła się silna osobowość.
  - Myślałem o Wilkach - odpowiedział w końcu. Kiara czekała aż zdradzi nieco więcej, ale Ryu szybko zmienił temat: - To kiedy ten bal?

Kiara? Tylko nie obraź się o porównanie do skorpiona. Chodziło mi tylko o charakter :3

Od Jina - W domu...

        Deski pokładowe skrzypiały pod naciskiem przechodzących w tę i we wte zapracowanych marynarzy. Fale z chlupotem uderzały o kadłub, wprawiając okręt w kołysanie. W ładowni przyjemny, miejscami ostrawy zapach wschodnich przypraw mieszał się z wonią smoły, którą uszczelniano belki przed wodą. Mdlące połączenie i monotonny ruch łajby w normalnych warunkach przyprawiłyby Jina o zawroty głowy. Ale chłopak był zbyt podekscytowany, by zwrócić na cokolwiek uwagę.
  Kitsune obracał przed oczami swoją najnowszą i zarazem najcenniejszą zdobycz. Jadeitowy tygrys. Pilnie strzeżony totem frakcji Tora, mający większą wartość sentymentalną niż w złocie. Do niedawna stojący w kaplicy Tygrysa, stał się symbolem nieugiętej woli jego wychowanków, czymś nieosiągalnym, wspaniałym...
  A teraz leżącym w dłoni złodzieja.
  Jiantou właśnie sprawił, że straciła tą swoją niesamowitą wartość, pozbawiając przy tym dumy strzegących kaplicy zadufanych Tora. Teraz była to tylko niewielka figurka szczerzącego kły tygrysa w siadzie, ale za to jaka wspaniała. Poprzecinany ciemniejszymi żyłkami zielony kamień nie posiadał nigdzie łączeń, co świadczyło, że wyrzeźbiono go z jednolitego odłamku jadeitu. Pręgi układały się z nienaturalną symetrią na pysku i grzbiecie zamarłego w ostrzegawczym warkocie zwierzęcia. Jedynie para oczu została wykonana z białych opali. Tygrys nie posiadał źrenic, przez co Jina naszło wrażenie, że do stworzenia figurki pozował prawdziwy mistyczny Tora - widmowy strażnik swojej frakcji. Złodziej Kitsune poczuł nagle dreszcze na plecach. Nagle poczuł się, jakby tygrys wielkości niedźwiedzia dyszał mu w kark żądając zwrócenia własności jego frakcji.
  Chłopak wziął głęboki oddech. Podwinął lekko rękaw i dotknął na szczęście tatuażu lisa na przedramieniu, zwalczając, jakby nie było, jeden przesąd drugim.
  - Kitsune dba o swoich - powiedział do siebie. Znów popatrzył w opalizujące białe oczy figurki. - A ty, Tora, możesz się wypchać.
  Wtedy na pokładzie rozległ się okrzyk. Statek zbliżał się do lądu.
  Jin przekradł się szybko za piramidkę ze skrzynek, chowając jadeitowego tygrysa do sakwy przy pasie. Nasunął na głowę kaptur, usta i nos zakrył bandaną. Jak się można domyślić, nie był jednym z planowanych podróżnych na statku. Po skradnięciu figurki zakradł się do portu i ukrył w ładowni statku mającego rano wyruszać do stolicy Ikramu w Dal-Virii. Mieli zaopatrywać jakieś wielkie święto - idealna okazja, by zniknąć w tłumie.
  Po półgodzinie statek przybił do portu. Jiantou odczekał w bezruchu. Słyszał, jak tragarze zbliżają się do kratownicy nad ładownią. Przemknął w cieniu w stronę drabiny i wspiął się po niej, zatrzymując tuż pod klapą. Odczekał chwilę aż większość mogących zagrozić niechcianemu pasażerowi osiłków zbierze się przy drewnianej kracie. Usłyszał drewniany szum odsuwanej kratownicy i gdy jeden z marynarzy zeskoczył na dół, odrzucił klapę i wyskoczył na zewnątrz. Przebiegł szybko przez pokład słysząc kilka okrzyków ze strony majtków, ale nie zamierzał odpowiadać na żadne ich pytanie. Przesadził balustradę burty i lądując przetoczył się po deskach molo, by złagodzić upadek. Natychmiast zerwał się na nogi i już chwilę potem zniknął między ludźmi. A obecnym na statku pozostało jedynie drapać się po głowach w niemym zdziwieniu.
  Jinowi zajęło piętnaście minut, by w końcu się zatrzymać. Nawet nie zwrócił uwagi, że dostał się na dach jakiegoś budynku. Odetchnął głęboko rozglądając się w nagłym szoku. Ikram. Naprawdę tu był. Wrócił do domu po ośmiu latach nieobecności. Zaśmiał się nie mogąc zbyt wiele z siebie wydusić. W końcu w nagłym przypływie emocji krzyknął radośnie. Nie obchodziło go, ile osób na dole to usłyszy. Zapewne żadna - gwar na dole go zagłuszy, ponadto był wysoko, a mało kto patrzy w górę w tych czasach.
  Zresztą, kogo obchodzi opinia publiczna? Był w swojej ojczyźnie...
  Tylko to się teraz liczy.

Od Vanessy (CD Lorkina i Dante) - Idziemy na bal

        Wzrok Ness był rozbiegany między liderem Borsuków, a rudowłosą krasnoludzicą. Dwójka wymieniała złośliwości tak zajadle, że wydali się zapomnieć o reszcie świata. Dziewczyna założyła ręce na piersi z lekka zirytowana. Ombre usiadł na ziemi. Z jego pyska dobyła się psia imitacja westchnięcia.
  - Jak banda szczeniąt - powiedział niesłyszalnie. Van skrzywiła się w uśmiechu, ale szybko zakryła usta dłonią. Liderce Słowików nie wypadało śmiać się w głos z ,,kolegów po fachu".
  - Obstawiam, że szybko nie skończą? - dziewczyna drgnęła lekko na dźwięk głębokiego, lekko świszczącego głosu. Zapomniała o obecności tajemniczego znajomego krasnoludzicy.
  Spojrzała w bok. Wyższy niemal o dwie głowy mężczyzna w ciemnym stroju i metalowej masce przyglądał się rozmowie Lorkina ze znajomą. Przekrzywił głowę zakładając ręce na piersi. Przez maskę zaświszczało powietrze w wydechu. Zerknął w stronę identycznie stojącej Anello, przez co dwoje przyjezdnych wyglądało jak lustrzane odbicia, gdyby nie znaczące różnice w wyglądzie.
  - Pani Anello, jak mniemam? - zaczął w końcu.
  - Wolę już ,,Vanesso" - dziewczyna uśmiechnęła się lekko. - Taka jestem rozpoznawalna?
  - Skądże. Nigdy o tobie nie słyszałem - w pozbawionych źrenic oczach błysnęła wesołość. - To Lena jest gadułą. - skinął głową w kierunku krasnoludzicy.
  Uwagę Van przykuł głośny wybuch śmiechu. Lena i Lorkin na zmianę sprzedali sobie przyjazne walnięcie w bark, chociaż dziewczyna musiała mierzyć w jego przedramię. Doprawdy, gdyby nie wzrost lider Borsuków mógłby bez problemu udawać krasnoluda.
  - Przyznam, liczyłem, że ta osławiona liderka Słowików będzie... - urwał szukając odpowiedniego słowa.
  - Wyższa? - Ness uśmiechnęła się złośliwie.
  - Starsza - poprawił ją nieznajomy. Vanessa była pewna, że pod maską odwzajemnia się tym samym uśmiechem.
  Rzeczywiście, między nimi była różnica prawie dekady wieku. Mimo to dziewczyna była pewna, że uszłoby dogadać się z tym facetem. Jego bezpośredniość była nawet całkiem zabawna, a że liderka Słowików - jak zresztą i pozostali liderzy - traktowała takie zachowanie ze zdecydowanie większym przymrużeniem oka niż kapitanowie straży czy kaprale. W końcu inicjatywa klanów powstała z myślą głównie o odrzuconych przez społeczeństwo dziwadłach, które mimo wszystko chcą się przysłużyć swojemu krajowi, poczuć się przydatnymi. Właśnie takich jak ona, Lorkin, jej rozmówca, czy nawet Amita...
  Dziewczyna nagle przypomniała sobie o męczącej Lorkina przez całą drogę diablicy.
  - Prawie bym zapomniała - zreflektowała się. - To jest Am... - urwała rozglądając się wokół w poszukiwaniu znajomego niebieskiego kaptura - ...ita?
  Dziewczyny nigdzie nie było. Rozpłynęła się, jakby nie istniała. Jakby była tylko wytworem wyobraźni jakiegoś naprawdę stukniętego pisarza, któremu przyszło łazić po lasach w późnych godzinach. Wspominając magiczne zdolności Ishwari, Ness przestało dziwić, że tak szybko się im wymknęła. Miała jednak niemiłe przeczucia, że Hood nie powinno się spuszczać z oka...
  Mężczyzna rozejrzał się również, ale nie znajdując wzrokiem drobnej dziewczyny, którą jeszcze chwilę temu widzieli wszyscy, wzruszył ramionami.
  - Gówniarze - mruknął kręcąc głową. - A tak w ogóle: Ti'en Lao, do usług - ukłonił się teatralnie.
  Vanessa odkłoniła mu się niemal wytwornie, psując efekt złośliwym uśmiechem. Naprawdę zaczynała tego wariata lubić.
  - Miło poznać - odpowiedziała i ostatni raz spojrzała na dalej gadających w najlepsze starych znajomych. Westchnęła. - No nic, przyjdzie mi przywitać się z panną Rubkat samotnie. Do zobaczenia na balu, panie Lao - powiedziała na odchodnym ruszając w stronę zabytkowych koszar z wilczarzem dreptającym przy nodze.
  Ti'en skinął tylko głową na pożegnanie, nawet nie zaprzeczając, co jednoznacznie utwierdziło Ness w przekonaniu, że również szuka sposobu na dostanie się do klanu. Bal zgromadził wiele podobnych jemu chętnych. Nie dziwiło jej to. Nie często wszyscy liderzy zbierają się w jednym miejscu i, jakby nie było, wystawiają na widok publiczny.

* * *

        Po felernym wybuchu i zniszczeniu kilku sypialni, Van nie musiała przynajmniej narzekać na nudę.
  Dante była osobą wyjątkowo przyjemną. Wydawała się zestresowana obecnością tylu gości w siedzibie Orłów. Anello wydawało się nawet, że obawiała się rozmowy z samymi liderami. Van sama kiedyś podzielała te obawy. Jakby nie było, dostała swoją posadę mając zaledwie 22 lata, podczas gdy przebywając w kamienicy minęła sporo zdecydowanie starszych od niej osób. I chociaż była dumna i pewna siebie, zdawała sobie sprawę jak niepoważnie musi wyglądać wśród wyższych o dwie głowy osób. Szczerze? Dopiero Lorkin rozwiał jej obawy co do tego, jak bardzo będzie się wyróżniać wśród innych liderów.
  Gdy Dan zaproponowała jej, Veli, Rei'owi, Moonlight i Matteowi nocleg, nie widziała w tym nic złego. Chociaż trzeba przyznać - lider goszczący przyjezdnych we własnym domu zamiast wysługiwania się jakimś hotelem? Nie było to coś normalnego dla ,,ludzi wyższych sfer", dlatego Vanessa była już pewna w stu procentach, że Rubkat to osoba zdecydowanie więcej warta niż jakikolwiek stereotypowy przywódca.
  - Chyba znamy inne definicje obrazy - pierwszy odezwał się Teo, posyłając Dan lekki uśmiech.
  - Też nie mam nic przeciwko - dorzuciła Ness. - Ale muszę was na chwilę zostawić. Lady Ibn'Lshad kazała mi się stawić wcześniej. - uśmiechnęła się nerwowo.
  - Nic nie szkodzi - liderka Orłów machnęła ręką z uśmiechem. - Zawsze jesteś mile widziana. To do zobaczenia na balu!
  Van uśmiechnęła się i ruszyła z powrotem w stronę centrum miasta. Ombre dreptał obok niej.
  - Wiesz, że będziesz musiał się trzymać za murami? - pouczyła go po raz ostatni. - Nie wypada robić z sali balowej zwierzyniec.
  - Spokojnie, panienko - odpowiedział wilczarz. - Ale pamiętaj, że jestem na każde twoje zawołanie.
  - Wiem - dziewczyna podrapała go pieszczotliwie za uchem. - Jesteś niezastąpiony.
  Szła raźnym krokiem z laską pojedynkową w ręce i psem przy nodze. Jak zwykle. Lady Knowhere pewnie już stoi w drzwiach swojego pokoju ze swoją służącą przygotowującą najróżniejsze narzędzia tortur w postaci trzech różnych szczotek do włosów (chociaż do tej pory dziewczynie wystarczała tylko jedna), kłujących spinek i odurzających perfum. Ale za to były plusy: Ness dawno nie była na żadnym balu. W końcu przestanie zwracać na siebie ten chorobliwy typ uwagi. Nikt nie będzie się na nią gapił, bo stanie się tylko jedną z wielu ładnie ubranych kobiet. Porównując jej skromną (ale pożyteczną) czerwoną suknię do obwieszonych błyskotkami żyrandoli jakie zdążyła już widzieć (a raz i nosić - katorga), to będzie praktycznie niewidoczna.
  I taki obrót spraw lubiła.

No kochani! Zbierajcie się już wszyscy na bal :P Red, kończ ten planowany wątek z Jinem, bo jeszcze jakieś trzy opka przed nami z tego powodu. A ciebie Dan przepraszam za porzucenie kompani i zostawiam reszcie wolną rękę co do dokończenia. Może w końcu Rei lub Moonli coś napiszą? :>

Od Thalii (CD Revana) - Jaki właściciel, taki zwierzak

       W ciągu tych ostatnich kilku dni, Sargent przekroczyła próg stajni zdecydowanie więcej razy, niż w ciągu kilku ostatnich lat swego życia. Nie żeby nie darzyła tych zwierząt zbytnią sympatią, jednak odkąd nauczyła się okiełznywać morza i walczyć nawet z najbardziej wzburzonymi falami oceanów, zwykłe wierzchowce zaczęły ją nudzić.
  Prawda jest taka, że Thalia nie zawsze była słabym jeźdźcem. Niestety, z biegiem lat jazda przestała sprawiać jej jakąkolwiek radość, dlatego też najzwyczajniej w świecie zdecydowała się z niej zrezygnować. Tętent kopyt nie dorównywał brutalnym uderzeniom fal, muskających deski okrętu, końskie rżenie nie było tak efektowne, jak żałosne jęki oceanu i śpiew sztormu, a wiatr, który świszczał w uszach za każdym razem, kiedy wierzchowiec rozwijał większą prędkość, sprawiał wrażenie zbyt słodkiego i w niczym nie mógł się równać, ze słoną, morską bryzą. Zupełnie inną kwestią było jakże istotny fakt, że w żaden sposób, nawet ktoś tak kreatywny i skłonny do łamania wszelkich praw, jak Sztorm, nie był w stanie pogodzić konnych jazdy z niespokojnymi wodami, po których Przeklęta Syrena zwykła przemieszczać się wraz z resztą pirackiej załogi. Być może to właśnie silne przywiązanie do mórz było głównym powodem całkowitego porzucenia lądu i odwiedzania kontynentu tylko wtedy, kiedy załoga zdecydowała się zawitać do któregoś z wolnych od straży portów. Nawet teraz, kiedy kobieta została brutalnie pozbawiona wszystkiego, co miała i o co walczyła zacięcie przez lata, a jak na ironię, pozostało jej przemieszczać się po stałym kontynencie, tylko za pomocą własnych nóg, lub jazdą na końskim grzbiecie, nawet przez myśl jej nie przeszło, by żałować dokonanego wyboru sprzed lat.
  Poza tym, na morzach znacznie łatwiej niż na lądzie, uciec Przeznaczeniu.
  Sargent, jakby nigdy nic stanęła swobodnie przy wejściu do jednego z boksów, w którym to zostawiono srokatą kelpię i co jakiś czas zerkała w jej stronę. Klacz również łypała na nią rybimi ślepiami, jednak w odróżnieniu od piratki, w obserwatorce zapewne nie widziała nikogo ciekawszego, od zwykłego posiłku. Może tylko trochę wredniejszego… Co ciekawe, Thalia zdawała się doskonale o tym wiedzieć, jednak najwyraźniej zupełnie nie zwracała na to uwagi.
  -Wiesz co, malutka?- zwróciła się do kelpii, tonem jakim mała dziewczynka mogłaby odezwać się do swojego różowego jednorożca.- Miałam kiedyś do czynienia z podobną mordką do Twojej.- mówiąc to, wsadziła rękę między dwa pręty, za wszelką cenę próbując poklepać mięsożernego wierzchowca po pysku.
  Klaczy chyba niespecjalnie spodobał się ten pomysł, albo też wyczuła z kim w rzeczywistości ma do czynienia, bo mało brakowało, a pani kapitan za sprawą jednego zgrabnego mlaśnięcia straciłaby prawą rękę. Piratka zdawała się jednak zupełnie nie wzruszona tym małym nieporozumieniem i dalej nie przestała przyglądać się kelpii, ze złośliwym uśmiechem na ustach. Jeszcze chwila i zapewne znów wpakowałaby do niej swoją rękę, usilnie starając się dotknąć srokatej sierści, gdyby nie nagłe pojawienie się i ugrzęźnięcie w ścianie lodowego sopla, który tak po prostu postanowił przylecieć z bieguna do bardziej umiarkowanego klimatycznie Ikramu. To jednak nie sopel, a głos nieznajomego wyrwał Thalię z jej dotychczasowego zajęcia.
Kobieta odwróciła się od boksu (mogłaby przysiąc, że dokładnie w tym momencie usłyszała, jak klacz parska z ulgą), obrzucając przebiegłym spojrzeniem mężczyznę w tunice, który, póki co całkowicie skupiony na Panie Szarym, zdawał się zupełnie jej nie dostrzegać, albo tylko udawał, że nie zwrócił uwagi na nikogo innego.
  Na pierwszy rzut oka, nieznajomy nie wyróżniał się niczym, co zdolne byłoby przykuć uwagę piratki. Nie miał żadnego okrycia głowy, ani bandany, przysłaniającej pół twarzy, czy też żółtej papugi, co chwila krzyczącej „k*rrrrrrwa mać!”. Dopiero teraz kobieta dostrzegła, że mężczyzna nie nosi przy sobie żadnej broni, co wydało jej się dość nietypowym… zjawiskiem. Zwłaszcza, że do tej pory miała do czynienia tylko z uzbrojonymi po zęby ludźmi. Myślę, że to właśnie ten szczegół, jak i szeroka szrama biegnąca przez prawe oko, która wydała się Sztorm zaskakująco ciekawa, sprawiły, że kobieta zdecydowała się podejść do obcego i potraktować go tak, jak zwykła traktować osoby równe sobie. Czyli oczywiście, bezceremonialnie klepnęła go w plecy.
  - No proszę, jednak masz jakichś znajomych.- rzuciła, szczerząc się do Prześladowcy.- Może przedstawisz?
  - A co ja jestem, herold? To nie niemowa, ani nikt ważny, by musieć go anonsować, nieprawdaż?- zamaskowany mężczyzna założył ręce na piersi.
  Po tonie jego wypowiedzi, Thalia zrozumiała, że ta dwójka nie tylko zna się dostatecznie DOBRZE, ale ich relację spokojnie można było porównać do tej, która od jakiegoś czasu zaczęła łączyć Trzech Muszkieterów.
  Sargent odwróciła się więc do obcego, posyłając mu pełne wyczekiwania spojrzenie.
  - A więc?
  Mężczyzna z blizną wywrócił oczami, dając wszystkim jasno do zrozumienia, że nie przyszedł tutaj na pogawędki, jednak Sztorm nie miała najmniejszego zamiaru zwracać na to uwagi i dalej świdrowała obcego stalowym spojrzeniem swych burzowych oczu.
  - Istomin.- mag mruknął od niechcenia.- Albo po prostu Frost.- dodał, jakby liczył, że dzięki dodatkowej informacji, brunetka zostawi go w spokoju. Jak bardzo się przeliczył…
  - Frost!- kobieta klasnęła rozradowana. Czym prędzej podeszła do ściany, wyrywając wbity w nią sopel lodu, który dziwnym trafem nawet nie zaczął topnieć. Przez chwilę obracała go w dłoni, przyglądając mu się z tak wielką uwagą, jakby nigdy w życiu nie widziała niczego, co pochodziłoby z mroźnych krain. - Taki z Ciebie zimny drań, co?- rzuciła, nie omieszkując po raz drugi klepnąć obcego po plecach.- Rodzice też tak na Ciebie wołali, czy zdrabniali do „Frosti”?
  Istomin uniósł brwi, przyglądając się piratce z niedowierzaniem, jakby zastanawiał się z której choinki się urwała, po czym przeniósł pytające spojrzenie na Nocnego Prześladowcę. Jego oczy zdawały się mówić: „Ona tak zawsze?”, na co Szary zaskakująco spokojnie wzruszył ramionami, co równie dobrze mogłoby znaczyć: „A bo ja wiem?”, lub: „Tego nie da się wyleczyć.”
  Cóż, każda z tych odpowiedzi, cokolwiek w rzeczywistości by nie znaczyła, była na swój sposób choć w części prawdziwa, dlatego nikt nie miał zamiaru ciągnąć tematu dalej. Sargent założyła w myślach, że kiedy tylko minie ta niezręczna chwila ciszy, dwójka mężczyzn zaraz wda się w dość nieprzyjemną wymianę zdań, dlatego (o dziwo!) postanowiła oprzeć się o drzwiczki do jednego boksu i nasłuchiwać, licząc, że wyłapie z ich rozmowy cokolwiek, co mogłaby uznać za pożyteczne.
  Jednak zamiast tego, dwójka kompanów nie tylko stało naprzeciwko siebie, pogrążona w zupełnej ciszy, mierząc się co jakiś czas nieokreślonym spojrzeniem, jakby każdy z nich czekał na ruch tego drugiego, ale przede wszystkim coś zupełnie innego przykuło uwagę piratki.
  Dach i cała górna część stajni z pewnością nie należały do tych najprostszych konstrukcji, a kiedy spojrzało się wysoko nad swoją głowę, czyli tam, gdzie ludzkie oko samo z siebie z reguły nie zerka, nie sposób było przeoczyć licznych pali, drewnianych desek i podpór, których gęsta sieć zdawała się tworzyć wymyślny labirynt. To właśnie na jednej z drewnianych „dróg” siedział Dexter, który najwyraźniej od dłuższego czasu przypatrywał się wszystkiemu, co zaszło w stajni, od kiedy ta niewielka (i w części już mu znana) grupka osób znalazła się w budynku. To właśnie nie kto inny, jak kapucynka przykuł uwagę Thalii, która jak raz w życiu nie żałowała, że zwierzak nie został na gałęzi któregoś z drzew. Czyli w miejscu oddalonym od Ikramu dobre kilkanaście (jeśli nie więcej) mil, w którym to piratka widziała go ostatnio.
  Kapucynka pochwyciła spojrzenie swej właścicielki i, najwyraźniej próbując przedostać się na swoje ulubione miejsce, a więc na ramiona piratki, zaczęła kręcić głową to w jedną, to w drugą stronę, szukając sposoby, by zejść chociaż odrobinę niżej. Przez pewien czas można było zaobserwować, jak małpa zgrabnie przeskakiwała to z jednej belki na drugą, co jakiś czas przytrzymując się długim ogonem jednego z pali. Co ciekawe, zdawało się, że dwaj mężczyźni nie zwrócili najmniejszej uwagi na balansującego Dexter’a i zapewne zupełnie nie zdawali sobie sprawy z jego obecności. Dopiero, kiedy małpa zeszła na deskę, znajdującą się znacznie niżej, tuż nad głową Istomina, Prześladowca zwrócił uwagę na zwierzaka, choć nie powiedział ani słowa.
  Kapucynka schyliła się odrobinę, jakby czekała aż padną pierwsze słowa rozmowy. Zupełnie, jakby to ona była tutaj tym najpilniejszym słuchaczem. Małpka wychyliła się najbardziej, jak było to możliwe, swobodnie spuściła swój długo ogon, co jakiś czas powoli nim bujając.
- Nie wierzę w to.- odezwał się w końcu Prześladowca, swym spokojnym głosem przerywając ciszę. W odpowiedzi otrzymał pytające spojrzenie Frosta.- Nie wierzę, że przybyłeś do Ikramu tylko po to, by znaleźć lidera Lwów.- dokończył.
  Przez twarz Istomina przebiegło coś na kształt osobliwego grymasu, gdy umięśniony mężczyzna założył ręce na piersi. Sprawiał wrażenie, jakby miał w tej kwestii sporo do powiedzenia, jednak póki co nie odezwał się ani słowem. Dla Sargent, która znała na tyle Szarego, by wiedzieć że mężczyzna nie zwykł mówić zbyt dużo, ta „rozmowa” niemego i bardziej niemego wydała się bardzo zabawnym przedstawieniem.
  - Każdy ma prawo zacząć życie od nowa.- mag mruknął w odpowiedzi, zerkając przelotnie na Thalię, która z nieznanych mu powodów, ledwo powstrzymywała się od śmiechu.
  Nie minęła jednak chwila, a i pozostała dwójka zrozumiała o co chodziło piratce. Dexter, który cały czas siedział na jednej z drewnianych belek, tuż nad głową Frosta, co jakiś czas machał ogonem przed oczami maga. Może, gdyby nie fakt, że umięśniony mężczyzna w tunice wyglądem przypominał srogiego i niezwykle poważnego wojownika, żarty kapucynki nie byłyby aż tak zabawne.
  Istomin spojrzał w górę, dokładnie w tym samym momencie, kiedy małpka schowała się za drewnianą podporą, popiskując cicho podczas ucieczki, starając się uniknąć ludzkiego wzroku. Siedziała skulona zaledwie chwilę, do momentu, kiedy cała trójka przestała zwracać większą uwagę na jej istnienie, po czym znów zadowolona zajęła wcześniejsze miejsce.
  - I to nowe życie jest powodem Twojego pobytu w stolicy?- Prześladowca założył ręce na piersi, zastanawiając się, czy szukana przez niego odpowiedź na pytanie w rzeczywistości jest aż tak prosta.- Poważnie?
  - Jestem c a ł k o w i c i e poważny.- dokładnie w tym momencie, Dexter po raz drugi „spuścił” swój ogon, tym razem przytrzymując go w jednym miejscu, tuż przed twarzą Frosta. Odrobinę podwinięta końcówka wyglądała jak wąsy, a z gardła kapucynki wydobył się piskliwy chichot, kiedy Sargent, nie wytrzymując już ani chwili dłużej, parsknęła śmiechem.
  Małpa zeskoczyła zadowolona, lądując na głowie właścicielki, po czym zgrabnym ruchem usadowiła się na ramieniu rozbawionej piratki. Do uszu Thalii dotarło ciche, ledwo słyszalne parsknięcie, które można było uznać za śmiech… Kobieta odwróciła się w stronę Nocnego Prześladowcy, nawet nie próbując ukryć zdziwienia.
  - Brawo Dexter!- zwróciła się do kapucynki, wymownym gestem wskazując na Pana Szarego.- Udało Ci się rozbawić Szary kamień, a to nie lada wyczyn…!- kobieta posłała w stronę Prześladowcy pełen zadowolenia, zbójecki uśmiech, po czym odwróciła się w stronę Frosta.- Ale tego typa to już chyba nic nie rusza, nie?- i tym oto sposobem, po raz trzeci sprzedała Istomin’owi „przyjacielskie” uderzenie w plecy.

Han? Revan? Wybaczcie mi stan opka, ale nie miałam lepszych pomysłów :P

Od Kiary (CD Ryu)

        A więc moje przepuszczania okazały się słuszne! Ten człowiek wiedział kim byli „Zwiadowcy”, co oznaczało że musiał być w moim kraju… Patrzyłam na niego jak próbuje nie patrzeć w moją stronę, jednak dawał mi te swoje uśmieszki. Gdy przyglądałam się jego towarzyszowi, który jakby nigdy nic siedzi mu na ramieniu i którego czule głaskał jakby był jakimś psem. Skrzywiłam się na ten widok ale nie ze wstrętu, tylko z lekkiego strachu i częściowo „zafascynowania?” To chyba będzie właściwe słowo. Takie dziwne stworzenie a tak podobne do czworonożnego pupila jakim jest pies… Nieważne!
  - A cóż to za tajemniczość? – spytałam z kpiącym uśmiechem a raczej złośliwym?
  - Mógłbym to samo powiedzieć o tobie – powiedział znowu z tym swoim uśmieszkiem
  Jak było widać, tego człowieka nie łatwo było wyprowadzić z równowagi… Przyznam że jego tajemniczość mnie intrygowała, gdyż póki co, był jedyną osobą, która była w stanie normalnie ze mną w miarę porozmawiać, mimo iż nie byłam zbyt łatwa w rozmowie. A jeszcze to jego odgryzanie się mi! Gość miał odwagę i nie lada umiejętności nie tylko fizyczne ale i też umysłowe. Nie łatwo mi to mówić, ale jakby mi trochę „zaimponował”. A przynajmniej to było moje pierwsze odczucie, jakie doznałam rozmawiając z nim w tak krótkim czasie.
  - A więc powiadasz, że zwiedziłeś więcej ode mnie? – spytałam sarkastycznie - Może i to prawda ale sprzeczać mi się nie chce. – odparłam krótko. – Przynajmniej jak na razie – uśmiechnęłam się złośliwie.
  - Powiadasz? – spytał jakby żartobliwie.
  - Skoro wiesz czym się zajmowałam, to czemu jesteś taki spokojny? – spytałam jakby od niechcenia a ten rzucił mi spojrzenie typu „A czemuż miałbym się Cienie bać?”.
  - Z tego co wiem, to zajmowaliście się ochroną waszych włości a nie czarami prawda? – spytał retorycznie i znów tak tajemniczo.
  Nie odpowiedziałam mu lecz prychnęłam lekko z irytacji. Ten gość był normalnie nie do opisania! Normalnie, to w pewnych chwilach, chciałam go zasztyletować! Nie łatwo było z niego wyciągnąć jakieś informacje… Zapewne jego charakter ukształtował się przez lata podróży, które niby odbył.
  - Ty normalnie jesteś niereformowalny! – wydusiłam z siebie wzdychając lecz nie zamierzałam się tak łatwo poddać. Halt uczył mnie że nie powinno się ustępować, bo nigdy nie zdobędę żadnych informacji ale rozmowa z równie upartym typem jak zawiadowca było raczej ciężkie. Zważywszy iż osobnik, który przede mną stał, wyraźnie był rozbawiony zaistniałą sytuacją lecz starał się to ukryć… Przewróciłam oczami na tę upierdliwą sytuację w jakiej się znalazłam.
  Ten znowu rzucił to już mi znane spojrzenie z nie opuszczającym go uśmieszkiem. Przez chwilę miałam wrażenie, że nawet swemu zabójcy, byłby w stanie śmiać się w twarz! I im dłużej z nim rozmawiałam, tym bardziej ta myśl wydawała mi się prawdopodobna…
  - Powracając do twojego pytania, to my nigdy nie korzystaliśmy z przywilejów, które nam dawano. Woleliśmy raczej żyć samotnie, z dala od tego rodzaju bogactw. – powiedziałam tylko i wzruszyłam ramionami.
  - Skoro tak mówisz! – odparł złośliwie
  - Skoro już sobie tak tu gawędzimy, to może zdradzisz mi swoje imię? – dodałam nutą sarkazmu.
  Ten zaśmiał się tylko tak, że aż mnie przez chwilę ciarki przeszły. Tak! Był to zdecydowanie dziwny osobnik, zważywszy iż potrafił nagle wybuchać śmiechem jak jakiś wariat ale powiadał mi ktoś kiedyś, że tylko tacy ludzie są coś warci a ja nie zamierzałam z tym dyskutować, bo nie miało to żadnego sensu, ani tez potrzeby.
  - Ryu Kyodai – przedstawił się nadal się szczerząc – Adres zamieszkania? Cały świat póki co – powiedział rozbawiony. Prychnęłam znowu z irytacją na jego dziwne zachowanie lecz uśmiechnęłam się trochę na jego odpowiedź. Jednak nie wiem czy to zauważył, gdyż miałam nadal kaptur na głowie, który zasłaniał mi twarz. Po chwili go zdjęłam, bo nie uważałam żeby był mi na chwilę obecną potrzebny.
  - Kiara Amitaczi – przedstawiłam się z tajemniczym uśmiechem. – A więc, o czym chciałeś ze mną porozmawiać? – spytałam po chwili tajemniczo.
  - O! Czyżby ktoś tu podsłuchiwał? Nie ładnie… - powiedział z nutką rozbawienia.
  - To nie ja tylko ściany – odparłam ze słodkim uśmieszkiem.
  Po chwili zobaczyłam ze skorpion, który siedział mężczyźnie na ramieniu, nagle przyglądał mi się jakby z zainteresowaniem?! Lekko się wzdrygnęłam, bo mogłabym przysiądź, że te jego oczysk śledzą każdy mój ruch… No nie! Nie dość że facet mnie irytował, to jeszcze ten jego skorpion, który wlepia we mnie oczyska, które wydawały mi się tak samo tajemnicze jak jego właściciel. Na szczęście umiałam zapanować nad wyrazem mojej twarzy i ciałem, bo głupio by było gdyby wyszło że obawiam się skorpiona! A było mi walczyć z nie jedną najgorszą gnidą! No ale to byli ludzie! Ale skorpion?! Czemu on we mnie tak patrzył?! I znów zdałam sobie sprawę, że jednak to zwierzę mnie na swój sposób również faktycznie fascynuje, gdyż zachowywało się jak człowiek? – aż wypowiedziałam sobie to zdanie w myślach z niedowierzaniem.
  W końcu się otrząsnęłam i zwróciłam wzrok z powrotem na mężczyznę, który wydawał się być rozbawiony i jednocześnie usatysfakcjonowany? Tylko czym? – spytałam siebie w myślach. Niepokoiło mnie że osobnik, który przede mną stał, wiedział o mnie tak dużo ,a ja o nim tak niewiele… Trzeba to było jakoś szybko zweryfikować.

Ryu? No nie! Nyan Ci wygadała :P Nie będziesz straszył powiadasz? Jakoś Ci nie wierzę :P

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Od Ryu (CD Kiary) - Urażona duma

        Ryu z lekkim uśmiechem odprowadzał nieznajomą wzrokiem aż zniknęła za drzwiami. Interesujące. Kiedy ostatnio widział u kogoś podobny arsenał? To będzie z pięć lat. Szarozielony płaszcz również mówił sam za siebie. Jedyne, czego jeszcze potrzebował dla pełnej pewności to medalion w kształcie liścia dębu.
  - Żyleta - rzucił żartobliwie do Harolda, zdecydowanie mniej poruszony lodowatym tonem zdecydowanie młodszej od nich kobiety.
  - Oj, żebyś się nie zdziwił - odpowiedział ponurym tonem mężczyzna i pociągnął z kufla. - Ma paskudnego cela. A przynajmniej ,,paskudnego" dla ludzi, którzy stają po nie tej stronie barykady...
  - A nazwisko chociaż znasz? - przerwał mu Kyodai.
  - I to mi zarzucasz szukanie baby? - Harold uśmiechnął się złośliwie.
  - Mam zgoła inne powody, by z nią porozmawiać niż ci się wydaje - uciął czarnoskóry. - No więc...?
  - No więc nie znam. Przedstawiła się tylko jako Duch.
  - Ktoś tu lubi anonimowość... - wtrącił złośliwie Ryu.
  - Powiedział człowiek, którego znam jako ,,Włóczykija". - burknął brodacz opróżniając już kufel.
  Człowiek zwany także Obieżyświatem uśmiechnął się jednym kącikiem ust w zamyśleniu. Wtedy znikąd na jego ramieniu zmaterializował się brązowy skorpion. Stawonóg zszedł po ręce mężczyzny i zaczął przełazić między jego palcami, ocierając się o nie segmentowym ogonem jak kot. Chłopak bezwiednie gładził chitynowy pancerzyk. Czuł ciepłe impulsy z umysłu Sumiko. Aż zaczęło go zastanawiać kiedy skorpion zacznie mruczeć. Harold nie mogąc oderwać wzroku od towarzysza Włóczykija skrzywił się ze wstrętu.
  - Mógłbyś nie przy stole? - zaczął niepewnie. - Ludzie się gapią...
  Ryu uniósł brew dając mu niewerbalnie do zrozumienia co myśli o opinii społecznej. Natomiast stawonóg wyczuwając obelgę zwrócił się w jego kierunku. Zaklekotał szczypcami ostrzegawczo, kołysząc przy tym hipnotycznie ogonem z żądłem cały czas skierowanym w stronę mężczyzny. Jej umysł stał się mieszaniną nieprzyjaznych emocji, przeplatanych z żądaniem wymierzenia temu nieudacznikowi kary. Kyodaia zachowanie Sumiko od zawsze niezmiernie bawiło. Takie małe stworzenie, a posiadało więcej dumy niż najlepsi rycerze Castelii. Uspokoił skorpiona gładząc go lekko po odwłoku.
  - Widzę, że za Sumiko się nie stęskniłeś - powiedział z lekkim rozbawieniem.
  - I vice versa - odparł Harold odsuwając się lekko od stołu.
  Włóczykij zgarnął delikatnie stawonoga i wstał z miejsca. Sumiko wywinęła się z jego dłoni, po czym wspięła po przedramieniu na bark mężczyzny.
  - No nic, czas na mnie - powiedział krótko Ryu i skinął głową Haroldowi. - Do następnego razu.
  - Taaa...do następnego - odpowiedział nijako brodacz.
  Chłopak opuścił gospodę rozglądając się wokół. Jak się spodziewał, panienka Duch już dawno zniknęła. Westchnął lekko i ruszył w dół ruchliwej ikramskiej ulicy. Mówi się trudno. Sumiko tymczasem kręciła się na jego ramieniu, uwijając sobie gniazdko w szarym szalu. W jej umyśle dalej błyskały igiełki gniewu, skupiające się na kłuciu podświadomości Ryu.
  Nieudacznik. Zdrajca.
  Nie za mocne słowa, wasza wysokość?, pomyślał.
  Obraza. Uszła płazem...
  Gdybym miał ,,wymierzać sprawiedliwość" wedle twoich zaleceń, stanowcza większość Ikramu byłaby martwa, a potem reszta ludności cywilnej Dal-Virii, odpowiedział chłopak. Nie jesteśmy już wśród nomadów, Sumiko. W tutejszej kulturze skorpiony nie są mile kojarzone.
  Stawonóg ,,milczał" przez kilka minut. Kłębowisko myśli jakby w akcie obrazy próbowało się oddalić od Koydaia. Bezskutecznie. Szesnaście lat budowania więzi nie mogło tak łatwo pójść na marne. W końcu szczypnęła złośliwie swojego właściciela w szyję i powróciła do układania się w szalu.
  Parszywi.
  Ryu uśmiechnął się gładząc zwiniętego jak szczeniaka skorpiona. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
  - Paskudna z ciebie żmija jak na stawonoga - powiedział już na głos.
  - Żmiję pewnie też byś wytresował - rzucił ktoś nagle z boku.
  Obok Obieżyświata jakby znikąd pojawiła się znajoma Harolda. Mężczyzna nie zwolnił kroku. Nawet nie uraczył dziewczyny spojrzeniem. Uśmiechnął się jedynie.
  - To miało mnie urazić? - odparł.
  - Traktuj to jak chcesz - Duch wzruszyła ramionami.
  - Czego więc chce szlachetna wojowniczka owiana mianem Ducha od zwykłego włóczęgi? - zagaił Włóczykij.
  - Nie folguj z tą ,,szlachetną" - mruknęła łuczniczka.
  - A dlaczego? Z tego co pamiętam w waszych stronach przysługiwały wam przywileje równe szlachcie.
  Chociaż nie patrzył w jej stronę, momentalnie wyczuł jak podjęła próbę zasztyletowania go wzrokiem. Chyba dobrze skojarzył fakty.
  - Skąd wiesz? - syknęła jedynie.
  - Właśnie osobiście potwierdziłaś moje przypuszczenia - Ryu posłał jej pobłażliwy uśmiech. - Nie dawaj się na przyszłość tak łatwo prowokować.
  Duch dalej mierzyłą go wrogim spojrzeniem domagając się odpowiedzi na swoje pytanie.
  - Nie ty jedna zwiedziłaś kawał świata - odparł krótko Kyodai. - Są tacy, którzy więcej widzieli - dodał tajemniczo, jakby do siebie, gładząc przy tym Sumiko. Skorpion ponownie oblał się falą przyjemnego ciepła.

Kiara? Nie martw się, nie wygada nikomu... ani nie będzie cię straszył skorpionem :P

niedziela, 24 kwietnia 2016

Sumiko

Imię: Sumiko
Gatunek/Rasa: Jakiś pomniejszy duch-strażnik, czy coś w tym stylu. Gdy się pojawia przybiera postać skorpiona
Wiek: Nieznany
Opis: Sumiko w niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ot, zwyczajny ciemnobrązowy skorpion. Mimo to zwraca na siebie często uwagę, bo mało kto widział, by nosić przy sobie takiego ,,pupila". Kyodai nie przejmuje się krzywymi, pełnymi odrazy spojrzeniami, często nawet go to bawi. Sumiko nie jest jednak zwyczajnym zwierzątkiem. Cały czas towarzyszy swojemu właścicielowi, chociaż nie można jej dotknąć, zobaczyć ani usłyszeć. Gdy ma dobry humor lub się nudzi, pojawia się na ramieniu Obieżyświata oczekując odrobiny uwagi. Poznali się dawno temu. Przylazła kiedyś w środku nocy do dziesięcioletniego Ryu. Nieźle go przy tym wystraszyła, bo skąd na statku (na pełnym morzu) mógł się wziąć skorpion? Stawonóg przyłaził, dotrzymywał samotnemu dzieciakowi towarzystwa, po czym rozpływał się w powietrzu. I tak już zostało do dzisiaj. Po jakimś czasie chłopak odkrył, że może zaglądać w umysł nietypowego ducha, a ona w jego. Sumiko nie potrafi formować normalnych słów, a jej myśli są chaotyczne jak u zwykłego zwierzęcia. Wysyła Ryu jedynie odczucia, emocje. Nawet gdy znika mężczyzna czuje jej obecność. Często ostrzega go przed niebezpieczeństwem. Właściwie, to Sumiko jest jedyną osobą, która nie opuściła Włóczykija ani na moment. Na statku pirackim, na pustyni, a teraz i w Dal-Virii. Chociaż początkowo chłopak traktował ją jedynie jako zwierzątko, obecnie ma wrażenie jakby miał do czynienia z innym człowiekiem. Skorpion odczuwa ludzkie emocje, potrafi okazywać radość, nienawidzić i współczuć. Ba! Kyodai miewa czasem wrażenie, że Sumiko się o niego martwi, jakby wciąż był zagubionym dzieciakiem. Oboje są ze sobą niesamowicie zżyci.
Właściciel: Ryu Kyodai

Błąd uczynił zwierzę człowiekiem. Czyżby prawda miała zrobić z człowieka zwierzę?

Imię: Ryu. Po prawdzie nie jest to jego oryginalne imię. Pierwsze zatarło się w pamięci, a starsi towarzysze po zapytaniu odpowiadali, że było długie i nudne, dlatego je skrócili.
Nazwisko: Kyodai. Również przybrane.
Przydomek: Ludzie nazywają go różnie. Włóczykij, Obieżyświat, Tułacz, jak kto woli. Najczęściej są to właśnie przezwiska kojarzone z włóczęgą.
Wiek: 26 lat
Płeć: Mężczyzna
Rasa:  Człowiek
Rodzina: Nie pamięta nikogo ze swoich prawdziwych krewnych. Pod tym słowem kojarzą mu się jedynie kompani z załogi pirackiej oraz nomadzi. Z obiema jakże różnymi od siebie grupami przyszło mu zwiedzić spory kawał świata, nic więc dziwnego, że kojarzą mu się milej niż autentyczna rodzina, której nie znał w ogóle.
Miłość: Są ważniejsze rzeczy, którymi wypadałoby się zająć najpierw. Ale jeśli ktoś go pyta o zdanie w tym temacie, to odpowiada, że wymaga jedynie dotrzymania mu kroku.
Aparycja: Ryu zdecydowanie wyróżnia się w tłumie zwykłych mieszkańców Dal-Virii. Jest czarnoskórym, dobrze zbudowanym mężczyzną, mającym na dodatek około metra siedemdziesiąt wzrostu. Nic dziwnego, że ukrywanie się wśród ludności miejskiej nie najlepiej mu wychodzi. Ma krótko ścięte włosy i oczy tak ciemne, że trudno odróżnić tęczówkę od źrenicy. Twarde rysy twarzy przywodzą na myśl wyciosany z kamienia pomnik i czasami ukazuje tyleż samo emocji. Ubiera się w lekkie, zwiewne ubrania: luźną tunikę bez rękawów, lniane spodnie, szal, którym w razie potrzeby osłania dolną część twarzy, czerwoną szarfę w pasie i tego samego koloru karwasze na przedramionach. Zamiast butów nosi grube, kilka razy owinięte onuce, częściowo przez stare przyzwyczajenia, a po części przez ostrożność - tkanina lepiej tłumi kroki niż podeszwa, zdecydowanie łatwiej jest też się w nich wspinać. Pierś przecina pas pochwy kopesza na plecach. Gdy chłopak nie musi się skradać, jego krokom nieustannie towarzyszy brzęk łańcuchów przewieszonych przez szarfę w pasie. Kilka osób zwróciło kiedyś Włóczykijowi uwagę, że ma charakterystyczny...zapach. Trudno go opisać, jednak w większości kojarzy się on innym ze skwarem, parującymi w upale roślinami i tym podobne. Sam Ryu nigdy nie zwrócił na to większej uwagi.
Zainteresowania: Trudno stwierdzić, czy Obieżyświat posiada jakieś zainteresowania. Do tej pory jego głównym celem w życiu była tułaczka. Nie wędrówka w jakimś konkretnym kierunku, a sama w sobie podróż. Żył dla niej i przez nią, nie był w stanie wyobrazić sobie innego obrotu spraw. Aż w końcu się zatrzymał i odkrył, że nie ma co robić. Znalazł za to w końcu czas na pogłębianie swoich znajomości astronomii i kartografii oraz zdolności tropicielskich. Ciekawią go zwierzęta - wydają się zdecydowanie bardziej interesującymi kompanami niż ludzie, bo nie mają do powiedzenia niczego co by już słyszał. Trzeba też przyznać, że ma do nich rękę. Z nudów przeważnie robi to, co wychodzi mu najlepiej: włóczy się po okolicy.
Charakter: Po pierwsze, Ryu jest nienaturalnie spokojny i opanowany. Nikt nigdy nie widział go naprawdę wściekłego, mało kto też słyszał, by w ogóle podniósł głos z gniewu. Mężczyzna jest istną oazą spokoju. Jego głos wydaje się nigdy nie zmieniać barwy ani tonu. Czasem słychać w nim lekkie nuty wesołości, kpiny lub ostrzeżenia. Podobnie wyraz twarzy. Przez większość czasu widnieje na niej nieznanego pochodzenia delikatny uśmiech, czasem jedynie ustępuje miejsca zaciętej masce lub obojętności. Ryu jest dość sarkastyczny, jednak nie da się tego z miejsca zauważyć, bo przez swoje problemy z okazywaniem emocji jego słowa bywają brane na poważnie. Jest cierpliwy oraz uparty i to w najgorszym tego połączeniu.  Włóczykij rzadko się śmieje, a gdy już to robi, jego towarzysze prędzej zaczynają się martwić o jego zdrowie psychiczne niż cieszyć razem z nim. Jego spokój nie oznacza z miejsca powagi - Ryu może przysłuchiwać się z uwagą jakiejś przemowie i ni z tego ni z owego przerwać mówiącemu, by głośno zwrócić mu uwagę, że ma coś między zębami (bo czasem trzeba nieco rozluźnić atmosferę). Nie ma nic przeciwko towarzystwu...prędzej to ludzie mają coś przeciwko jego obecności. Niektórzy po prostu uznają bawiącego się ze skorpionem obdartusa za dziwaka, inni sądzą, że Kyodai potrafi zawsze zepsuć przyjemną atmosferę. Dlatego też dla świętego spokoju po prostu siedzi cicho z lekkim uśmiechem przysłuchując się rozmowie. Ogólnie nie jest zbyt rozmowny. To nie kwestia aspołeczności, którą zdążyliśmy wykluczyć z cech Obieżyświata. Dzieje się tak raczej przez fakt, że Ryu najzwyczajniej nie ma o czym z ludźmi rozmawiać. Lubi poruszać tematy filozofii, wymagające głębszego zastanowienia, nierzadko też przeplatane poezją. Gdy jednak już znajdzie się ktoś warty zamienienia kilku słów, Włóczykij chętnie się udziela w rozmowie. Wtedy dopiero okazuje się osobą wyjątkowo inteligentną. Ma zmysł taktyka i dobrze rozwinięte zdolności dedukcji. Mimo postury i umiejętności chętniej korzysta ze sprytu, bo po co się męczyć jeśli to samo można uzyskać podstępem? Jest zwolennikiem zasady, że dobrze dobrane słowa zdziałają więcej niż miecz i w większości przypadków jego przekonania się sprawdzają. Jest raczej bezpośredni i szczery do bólu, przez co czasem miewa problemy. Sam jest przekonany, że jeśli coś go ma zabić, to będzie to nieodpowiednio rzucony sarkazm.
Song Theme: Repeat After Me - Kongos
Miasto rodzinne: Urodził się daleko stąd, trudno już nawet stwierdzić w jakim kierunku.
Klan: Wilki z Ironwood
Pozycja: Nowicjusz
Punkty pojedynku: 10
Profesja: Awanturnik, Tancerz Ostrzy
Broń: Kopesz (średniej długości jednoręczny miecz, którego ostrze jest od połowy wygięte jak sierp), dwa czarne łańcuchy zakończone wąskimi ostrzami.
Umiejętności: Łańcuch normalnie nie jest uznawany za broń, jednak w rękach Ryu jest równie niebezpieczny co ciężki miecz. Kyodai przystępując do walki owija sobie oba łańcuchy wokół przegubów, by łatwiej nad nimi panować. Kończące je ostrza spełniają rolę obciążników oraz zaczepów, dzięki którym mężczyzna może owinąć przeciwnikowi łańcuch wokół ręki lub nogi albo wyrwać mu broń z ręki. Celnie rzucone ostrze potrafi nieźle uszkodzić, a ujęte u nasady świetnie spełniają także swoją rolę jako sztylety. Włóczykij, chociaż nie wygląda, jest szybki i zwinny, preferuje więc lekką broń zadającą drobne, ale dotkliwe rany. Gdy ma do czynienia z ciężej uzbrojonym przeciwnikiem dobywa kopesza - wygięte ostrze przydaje się do parowania pchnięć i wytrącania lżejszych mieczy. Ryu z łatwością się wspina i skrada. Jest dobrym tropicielem. Doskonale zna mapę nocnego nieba i włada kilkoma językami (efekt całego życia w podróży). O ile wszystkie te zdolności nie są niczym wyjątkowym, bo zostały nabyte drogą mozolnej nauki, to jest jedna dziwaczna umiejętność, której sam Kyodai nie potrafi wyjaśnić. Mianowicie potrafi zapanować nad pewnymi zwierzętami, uspokoić je, a nawet zmusić do ustąpienia. Dotyczy się to jedynie tych bardziej ,,paskudnych" stworzeń, jak węże, wszelkie inne gady, pająki, skorpiony czy sępy, a przynajmniej do tej pory tylko na takich miał okazję to przetestować. Wyjaśniałoby to dlaczego Obieżyświat ma słabość do żyjątek na widok których wszyscy się krzywią. Ma też rękę do psów i koni, ale to znowu wyłącznie zasługa życiowego doświadczenia.
Towarzysz: Sumiko
Wierzchowiec: Do żadnego rumaka jeszcze się nie przywiązał. Woli chodzić pieszo.
Nick na howrse: RedRidingHood

Nowa profesja

        Za pomysł serdecznie dziękuję RedRidingHood x3
  No więc słowem wstępu: zauważyłyśmy z Red, że na Dal-Virii mamy kilka postaci korzystających z broni nie pasującej do żadnej z dostępnych profesji, jak choćby pałka Chowlie czy hak Revana. Mamy też naszego Ti'ena, który znowu nie korzysta z żadnej broni na rzecz sztuk walki. Dlatego też wpadłyśmy na pomysł nowej profesji, która może rozwiązać nam sporo problemów :>

  Awanturnik - miecze, łuki, topory? Co za brak oryginalności! Awanturnicy słyną z używania broni zupełnie niekonwencjonalnej, którą trudno podciągnąć pod jakąkolwiek profesję. Ponadto mogą być także obeznani w sztukach walki. Słyną też niestety z brutalności. Tak więc nie każdy człowiek nie posiadający przy sobie miecza jest koniecznie ,,bezbronny".

  Opis jeszcze będę ulepszać, jeśli coś jest nie tak :P Standardowo jak przy każdej zmianie pozwalam wszystkim chętnym na zmianę profesji, jeśli ktoś czuje, że jego postać powinna do niej trafić. Pozdrowienia od pełnego energii po zakończonych egzaminach Nyan Kota :3

Od Dante (CD Matteo)

        Tym razem udało jej się nie spóźnić, przynajmniej nie bardzo. Kiedy po prawie godzinie przedzierania się przez dzikie tłumy na ulicach liderka Orłów i Mag dotarli do siedziby Ikramskiego klanu było tam już parę osób.Wysoki białowłosy mężczyzna , jak domyślała się dziewczyna, przywódca Wilków Albus zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął się jakoś tak dziwnie. Dante zsiadła z konia i poszła w kierunku właściciela gadziego uśmieszku. Dziewczyna nie mogła się skupić na rozmowie słysząc nieustane złośliwe komentarze swojego kota które dla wszystkich prócz niej były tylko miauczeniem, Fireheart ewidentnie Albusa nie polubił. Dante miała co do niego w najlepszym razie mieszane uczucia. Lider Wilków był bardzo rzeczowy ale jednocześnie udawało mu się w każdym słowie podkreślać wyższość nad pozostałymi ludźmi. Kiedy uznał ,że uzyskał potrzebne informacje pożegnał się i odszedł.
  -Nie ma co, przyjemniaczek -miauknął kot.
  Dante chciała mu coś odpowiedzieć ale w porę przypominała sobie o obecnych na placu ludziach, gadanie z kotem raczej nie zrobiło by na nich dobrego wrażenia. Rubkat rozejrzała się po dziedzińcu.Kiedy rozmawiała z Albusem do kwatery orłów przybyli kolejni goście natomiast Skata i Matteo znikli bez śladu. Dziewczyna uświadomiła sobie jak przez te kilka dni wspólnej podróży przyzwyczaiła się do towarzystwa niebieskookiego maga , wcześniej nie myślała nawet o tym ,że kiedykolwiek będzie za nim tęsknić a tu proszę - tylko znikł a jej już go brakuje. Później nie miała już czasu zastanawiać się nad podobnymi sprawami, wciągnięta w wir zdarzeń ledwo miała czas by oddychać. Po powitaniu przedstawicieli klanów , które wypadło średnio uroczyście zważywszy na zamieszanie na dziedzińcu, większość gości udała się do wyznaczonych kwater. Dante starała się po cichu ulotnić do własnego domu jednak z marnym skutkiem. Po kilku nieudanych próbach przedarcia się do bramy poddała się i skierowała w kierunku jadalni która na czas święta tolerancji pełniła również funkcje salonu w którym mogli spotykać się wszyscy przedstawiciele klanu.Widać większość osób miała teraz na głowie ciekawsze rzeczy bo w pomieszczeniu znajdowały się tylko trzy osoby. Siedzący na schodach Matteo oderwał się na chwilę od książki i pozdrowił ją skinieniem głowy. Młoda Repitalianka o ogromnych oczach na jej widok poderwała się od stołu.
  Przez jedną chwilę Dan zastanawiała się czy już ją widziała , niewątpliwie należała do któregoś z klanów , ale jak brzmiało jej imię?
  -Vela Niente - przedstawiła się wielkooka zamiatając cienkim jaszczurczym ogonem kamienną posadzkę
  -Dante -liderka orłów wyciągnęła w jej kierunku rękę ledwo powstrzymując się od westchnienia ulgi- Dante Rubkat
  A więc jednak nie spotkały się wcześniej , bo inaczej chyba by jej się nie przedstawiła, może Repitalianka była jedną z tych którzy przybyli do kwatery orłów z opóźnieniem?
  - Przepraszam ,że robię kłopot,- jaszczurka uśmiechnęła się ujmująco- ale wszystkie pokoje zostały już zajęte...
  Dante zmarszczyła brwi, budynek siedziby orłów był naprawdę duży , mimo że większa jego część była w remoncie miejsc powinno wystarczyć dla wszystkich, lata temu znajdowały się tutaj koszary i siedziba straży miejskiej , później cała budowla została opuszczona bo zajmujące ją instytucje przeniesiono na drugi koniec miasta, kiedy pojawiła się idea klanów stare koszary stały się siedzibą Orłów.
  -Naprawdę?- rzuciła Dante gorączkowo myśląc nad rozwiązaniem problemu.
  -Yhy- potwierdziła Vela - Tak właśnie.
  -Zawsze może przenieść się do mnie - rzuciła siedząca za stołem kobieta.
  Dante ledwie ją wcześniej zauważyła, podobnie jak psa który leżał pod ławą z nosem na stopach swej pani. Na szczęście , a może nieszczęście z rozpoznaniem tej persony Rubkat nie miała najmniejszego problemu, był to nikt inny jak Vanessa Anello , liderka Słowików.
  -Nie, nie -sprzeciwiła się Dante - zaraz coś wymyślimy. Wrócę za moment.
  Dante wycofała się z jadalni i poszła korytarzem w kierunku dziedzińca i stajni. Wciąż była pewna ,że brak miejsca jest zjawiskiem niemożliwym. Mimo remontu siedziba orłów mogła pomieścić wszystkich przedstawicieli klanów a nawet kilka osób więcej.A jednak miejsc zabrakło , chyba tych dodatkowych osób było zbyt dużo. Gdyby tylko lord Ikramu zgodziła się przyjąć liderów w swoim zamku.. tam właśnie zamierzała się udać.
  Dante usłyszała za sobą kroki.
  -Problemy?- Spytał Matteo przechodząc obok niej, pod pacha trzymał książkę którą wcześniej czytał
  -Taa- rzuciła Dante
  Na dziedzińcu zastali tylko dziewczynę z Borsuków która wcześniej przedstawiła się jako Moonlight i białowłosego Wilka , Rubkat miała problem z przypomnieniem sobie jego godności. Para kłóciła się zawzięcie. Dziewczyna potrząsała swoja laską z surowym wyrazem twarzy a mężczyzna próbował się tłumaczyć
  -Zobaczysz jak następnym razem będziesz potrzebował pomocy..-groziła czarnowłosa
  -Ale Moonli ..-przerwał jej blondyn
  -Nie nazywaj mnie tak!
  Dante minęła ich i skierowała się w stronę stajni. Skata czekała w boksie węsząc gorączkowo i przestępując z nogi na nogę. Fireheart siedział na belce wspierającej sufit.
  -Dante , mru, Dante, Dante- zamiauczał na jej widok
  -Nie teraz -odpowiedziała mu otwierając boks swojego wierzchowca.
  Skata zaryczała nisko i zanim Dante zdążyła się obejrzeć wypadła ze stajni.Pozostałe konie rżały ze strachu mało nie rozwalając swoich boksów.Mimo hałasu Rubkat doskonale usłyszała słowa swojego kota
  - Było mnie posłuchać.
  Kiedy Dante wyszła ze stajni na dziedzińcu rozgrywała się naprawdę osobliwa scena. Kelpie zamiast uciec przez otwartą bramę rzuciła się na białowłosego wilka, teraz Dante przypomniała sobie jego imię , Rei uskakiwał przed szczękami konia wodnego wymachując mieczem.Skata atakowała go z niezwykłą nawet jak na swój gatunek zajadłością. Czerwone ślepia ziały nienawiścią a z nozdrzy buchała para. W jednej chwili klacz przestała przypominać konia. Pokryty łuskami potwór kłapnął zębami tuż obok twarzy Reia. Długi ogon smagnął Dante po ramieniu kiedy biegła by rozdzielić walczących. Szybko zorientowała się ,że bez swojego miecza nie ma szans w otwartej walce z wściekłym kelpie , jej umysł pracował na najwyższych obrotach, musiała wymyślić jakiś plan i to szybko.
  Tymczasem Skata zdążyła już dopaść Reia , wbiła kły w jego rękę i już przymierzała się do oderwania mu jej kiedy Wilk zdzielił ją w głowę płazem miecza.Klacz puściła jego rękę po czym złapała w zęby ostrze kalecząc sobie dziąsła, zakwiczała wściekle i uniosła się na tylnych nogach.W tym właśnie momencie Dante schwyciła jej ogon i pociągnęła w tył. Kelpie straciło równowagę i przysiadło na zadzie z głośnym plaśnięciem. Potwór był tak zaskoczony ,że odzyskał końską postać. Z pokaleczonych dziąseł spływała krew jednak Skata nie wypuściła miecza z pyska. Podniosła się i płonącymi żądzą mordu oczyma spojrzała na leżącego na bruku białowłosego. Chętnie by go teraz zagryzła gdyby nie to ,że Dante zdążyła stanąć między nimi. Skata zarzuciła łbem i... przegryzła miecz na pół po czym ostentacyjnie podeptała leżące na ziemi kawałki .Fireheart usiadł na leżącym na ziemi Wilku i popatrzył na Dante.
  -Skata mówi, że on - wskazał głową na swoją Reio-poduszkę - będzie następny
  Matteo który również zrozumiał słowa kota zaśmiał się nerwowo. Skata zawtórowała mu niskim pomrukiem po czym niespodziewanie rzuciła się na poturbowanego Wilka. Dante wiedziała ,że tym razem nie zdąży go uratować.
  Wtem powietrze stało się lodowato zimne, budynkiem wstrząsnął wybuch.Dante potrząsnęła głową próbując się pozbyć niemiłego wrażenia, że zamarzł jej mózg , Rei zajęczał usiłując się podnieść. Ze ściany obok nich wystawały ogromne kryształy błękitnego lodu , podobną bryłą Skata została przygnieciona do bruku. Kelpie wiło się sycząc jednak nie udało mu się poruszyć wielkiego sopla.
  Kelpie został okiełznany , ściana budynku- podziurawiona.
  -Ups... nie to zaklęcie- powiedziała cicho Moonlight
  -Moonli to ty to zrobiłaś?!- spytał zaskoczony Rei
  -Nie duch Święty wiesz- wymamrotała dziewczyna pod nosem po czym dodała głośniej- O czym ty mówisz człowieku?
  Białowłosy otworzył usta żeby coś odpowiedzieć ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć Moonli znikła za drzwiami.
  -Wiecie co- powiedziała Dante do pozostałych na dziedzińcu mężczyzn- ja chyba jednak piechotą się przejdę.

***

        Pierwsze na miejscu zdarzenia pojawiły się Vanessa i Vela które siedząc w jadalni usłyszały wybuch. Dante odstawiła swojego rumaka do stajni, bryła lodu nie wyrządziła kelpie żadnej krzywdy czego nie można było powiedzieć o Reiu , ani tym bardziej o ścianie siedziby orłów.O ile uprzątnięcie pozostałości po lodowym zaklęciu z placu nie sprawiło większych kłopotów to doprowadzenie pokoi do stanu używalności graniczyło z niemożliwym.
  -Tutaj to sobie już raczej nie pomieszkam-stwierdził Teo wchodząc do swojego pokoju wyglądającego jak po przejściu tajfunu.
  Noga od rozniesionego w drzazgi krzesła tkwiła w oknie , ze ściany od strony dziedzińca sterczały olbrzymie sople,na pokrytej grubą warstwą lodu leżały rozrzucone rzeczy Teo.
  -Nie rozumiem problemu...- zamiauczał Fireheart -łóżko jest..
  -Ty to już lepiej nic nie mów...- odpowiedziała mu Dante mimo że tuż obok niej stała liderka słowików.
  Vela wymieniła zaskoczone spojrzenie z idącym na końcu Reiem jednak obyło się bez komentarzy.
  -Nie ma co - stwierdził Teo próbując oderwać jedną ze swoich książek od lodu- ma dziewczyna talent.
  -Mówisz o Moonli?- spytał Rei nagle rozpromieniony
  Mag skinął głową.
  -To twoja siostra?
  -Jasne, że..
  -NIE!!!- dokończyła temat ich rozmowy pojawiając się z znikąd na końcu korytarza.
  Problem brakującego miejsca jeszcze się pogorszył, teraz bez pokoju została nie tylko Vela ale i kilka innych osób: Matteo Moonlight oraz niestety, sama liderka Słowików.
  Dante zaproponowała im oprowadzenie po mieście w nadziei ,że uda jej się wymyślić rozwiązanie problemu. Rzeczywiście , kiedy przemierzali zastawione straganami ulice do jej głowy wpadł pomysł. Chyba nawet nie był aż tak głupi. Zatrzymała Liderkę Słowików która mimo wszystkich niedogodności nie wyglądała na bardzo wkurzoną .
  - Czy gdybym zaproponowała wam nocleg w moim domu była by to wielka obraza?

Vanessa? Vela? Rei? Teo? a może ty Moonli?

Od Vintengarda

        Na twarzy miał kamienną maskę, pod siodłem łaciatego kuca, w worku kota, a w myślach prawdziwe piekło. Już od prawie godziny powstrzymywał się od rzucania kotem w najbliższego lorda. Nie tylko dlatego, że nie miał innego ciekawego celu, ale i dlatego że szamoczący się w worku kocur straszył nieszczęsnego kuca. Pozostało mu puszczać dymne okręgi i powstrzymywać zwierzę od panicznej ucieczki przed zawodzącym tobołkiem. Saval Soren bardzo spokojnie to znosił. Tylko raz zapytał, czy branie tego potwora ze sobą jest konieczne, a gdy otrzymał odpowiedź twierdzącą skrzywił się tylko lekko i nie poruszał więcej tematu. Gdy ktoś pytał co tak hałasuje krasnolud twierdził, że odkrył nowy gatunek potwora, który po Święcie Tolerancji chce oddać na badania uczonym z Mithiremu, a gdy ktoś chciał zajrzeć do worka tłumaczył iż zwierze wydziela trujące opary mogące poważnie uszkodzić błony śluzowe. Zarówno lord jak i cała jego ochrona i doradcy taktownie wtedy milczeli. Może jednak udzielę odpowiedzi na pytanie Sorena. Vintengard miał złe doświadczenia z zostawianiem kota samemu sobie. Zawsze robił wtedy coś co potem odbijało się na reputacji właściciela. Atakował psy, straszył konie, przewracał towar w kramach, drapał próbujące go pogłaskać dzieci i pożerał niestrzeżone jedzenie (nawet z wnętrza domów). Nic nie dawało tłumaczenie ,,To nie mój kot!", bo i tak połowa Castelii dobrze wiedziała do kogo należy Krzyworyj. Jednak nawet teraz, gdy miał go przy sobie, sprawiał problemy. Kiedy zatrzymywali się na noc Gard karmił Gravara tak by nie wyskoczył z worka, a walka ta wyglądała do prawdy makabrycznie. Gdyby zobaczył to jakiś obrońca praw zwierząt lub choćby zwykły mający skrupuły człowiek...
  - Vintengardzie, proszę, pomóż im robić miejsce- powiedział Saval wskazując na dwóch strażników usiłujących zrobić przejście wśród tłumu.
  Dopiero teraz do krasnoluda dotarło jak blisko jest Ikram. Tak blisko, że prawie do niego wjechał. Popędził kuca, a gdy dotarł do bramy, bezceremonialnie władował się w tłum. Efekt byłby pewnie nieporównywalnie lepszy gdyby dosiadał pełnowymiarowego konia, a nie liczącego mniej niż metr 40 kuca. Nie mniej jednak część ludzi się cofnęła. Wszyscy chcieliby choćby rzucić okiem na władcę Dal-Virii. Krasnolud dobrze wiedział, że lord by tego nie poparł, ale po prostu nie mógł się powstrzymać od sięgnięcia po topór. Może baryłkowaty kuc nie wyglądał zbyt strasznie, ale ciężki, dobrze naostrzony topór zrobił pożądane wrażenie. Tłum prawie natychmiast się rozstąpił robiąc miejsce dla orszaku. Kiedy Krzywowąs upewnił się już, że ludzie będą się dalej rozchodzić, zwolnił i kontynuował podróż trzymając się gdzieś pomiędzy przestrzenią zarezerwowaną dla doradców i innych ważnych osobistości, a tą przeznaczoną dla ochroniarzy lorda. Najchętniej bezceremonialnie wparowałby na swym kucu w środek tłumu i pojechałby prosto do siedziby Orłów, ale przysiągł Sorenowi, że tym razem tego nie zrobi. Nie miał więc nic ciekawszego do roboty ponad obserwowanie tłumu i szukanie powodów do narzekań. Nabił fajkę i zaczął tworzyć listę czynników pogodowych które mu nie odpowiadały. Kiedy te się skończyły stworzył całą litanię epitetów, którymi obrzuci szalejącego w worku kota kiedy już wypuści go na wolność. Gdy zabrakło mu wulgaryzmów wziął się za wymyślanie wad dla kuca, choć w rzeczywistości nic do niego nie miał.
  Prędzej czy później w końcu skończyły mu się niedogodności i musiał znaleźć sobie inne zajęcie. Powiódł wzrokiem po przelewającym się po brukowanej ulicy tłumie. Większość ludzi obserwowała z większym lub mniejszym zainteresowaniem lorda. Inni mieli widocznie w głębokim poważaniu to co dzieje się w mieście i zajmowali się własnymi sprawami. Niewielkie, aczkolwiek powiększające się grupki, uważnie obserwowały podskakujący i wyjący cicho worek. Gard nie mógł się doczekać chwili w której nareszcie będzie mógł się go po cichu (a przynajmniej niezbyt głośno) pozbyć.
  Po blisko pół godzinie przeciskania się przez tłumy zza rogu wyłonił się budynek ikramskiego klanu. Krasnolud odetchnął z ulgą na myśl, że koniec mordęgi jest już bliski. Postanowił sobie, że dziś wieczorem wyciągnie swój najlepszy tytoń i ulubione fajki, a następnie poczęstuje każdego kto będzie miał na to ochotę.
  - Pssst! Gard!
  Krasnolud spojrzał na lewo usiłując znaleźć źródło głosu. Okazał się nim młody strażnik. Poznali się podczas drogi z Castelii. Jak on miał na imię? Ron? Ronin? Ronan? Na pewno coś na ,,r". Chłopak jechał na niemałym siwku, więc kiedy podjechał trochę bliżej lider Lwów musiał wysoko zadzierać głowę by zobaczyć jego twarz.
  - O co chodzi?- spytał gasząc i chowając fajkę- Jakiś problem?
  Żołnierz o imieniu zaczynającym się na ,,r" pokręcił głową.
  - Nie, wszystko w porządku. Po prostu chciałem spytać kiedy wreszcie pozbędziesz się tego kota. Zwraca na siebie niepotrzebną uwagę- szepnął.
  Krasnolud skrzywił się spoglądając na podskakujący u boku wierzchowca worek.
  - Czekam na odpowiednią okazję- stwierdził Gard.
  Młodzieniec przez chwilę milczał jakby coś rozważając po czym błysnął zębami uśmiechając się do Krzywowąsa.
  - Jeśli chcesz mogę go wziąć i po cichu wypuścić w jakimś zaułku w pobliżu siedziby Orłów.
  Holvert zaśmiał się krótko sięgając po worek.
  - Dobry z ciebie chłopak- powiedział podając strażnikowi zapakowanego kota- Wątpię jednak byś zdołał to zrobić po cichu.
  Jak na zawołanie z worka wydobyło się głośne, niezbyt przypominające kocie, wycie. O ile wcześniej chłopak wierzył w swoje możliwości, to teraz stracił całą nadzieję. Uśmiechnął się tylko krzywo i nieporadnie, po czym przytroczył podskakujący worek do siodła, co wyraźnie nie spodobało się jego siwkowi.
  - Powodzenia- rzucił krasnolud i wjechał w tłum usiłując dostać się na teren siedziby Orłów.
  Lord nie wybierał się tam, a przynajmniej nie w tym momencie. Vintengard mógł sobie być liderem klanu podległego władcy całej Dal-Virii, ale to jeszcze nie dawało mu wglądu w plan dnia Savala.
  Ledwie zsiadł z kuca podbiegł do niego nieco zaczerwieniony, jakby zawstydzony, chłopak zerkający nerwowo w kierunku zgromadzonych na placu. Krasnolud chętnie dowiedziałby się kto lub co wprawiło chłopaka w takie zmieszanie, ale nie zdążył nawet otworzyć ust, bo ten już odprowadzał jego kuca do stajni. Szedł tak szybko, że już nieco wymęczone drogą i jękami kota zwierzę musiało powoli kłusować by za nim nadążyć.

Od Lorkina (CD Amity i Ti'ena) - Jaskółki i wrony

Z dedykacją dla nieznanego nam z imienia anonima, który wiernie śledzi bloga i być może kiedyś dołączy do naszego grona :P

        Dwójka zakapturzonych liderów spojrzała jednocześnie na niską dziewczynę, która nie dość, że jeszcze dobre kilka minut temu zrobiła wokół niezłe zamieszanie, to teraz jakby nigdy nic oznajmiła, że jedzie razem z nimi i resztą tabunu z Knowhere. Wzrok liderów padł na Amitę, później na ich samych, jakby każde z nich szukało odpowiedzi u drugiego towarzysza, po czym na końcu znów zgodnie spojrzeli na nowopoznaną ‘kobietę-ducha’. Trwało to zaledwie chwilę, jednak przez grobową ciszę i zmieszanie, jakie nastało między nimi, zdawała się ona ciągnąć w nieskończoność.
  W końcu, pierwsza odezwała się Vanessa.
  - No nie wiem.- kobieta odpowiedziała w zamyśleniu.- Po co miałabyś z nami jechać?
  W szarawo-zielonych oczach Hood błysnęły zbójeckie ogniki, kiedy dziewczyna uśmiechnęła się po raz kolejny, nie omieszkując pochwalić się swoim nienaturalnie ostrym uzębieniem. Zarówno to, a także mocne cienie sprawiły, że Lorkin, przyglądając się nieznajomej z ledwo widocznym uśmiechem na ustach, pomyślał o czarnym, dzikim kocie. Ciekawe, czy nieznajoma również przynosiła pecha…
  - Jak to po co? Też pytanie!- dziewczyna odkrzyknęła, zupełnie, jakby jej rozmówcy stali nie jeden, a przynajmniej jedenaście metrów dalej.- A co innego mi pozostało do roboty?- wzruszyła ramionami w geście zrezygnowania.
  - Czy ja wiem…?- mężczyzna, który do tej pory nie zabierał zbyt wiele głosu, odezwał się, przykuwając tym samym spojrzenie dwóch par oczu.- O ile dobrze pamiętam, niecałą milę stąd znajduje się dość spora stajnia. Myślę, że jej właściciel nie miałby nic przeciwko, gdybyś i jemu spłoszyła konie.- Lorkin uśmiechnął się odrobinę złośliwie, choć za chwilę znów zaczął przyglądać się odległości, jaka dzieliła ich od reszty tabunu. Jeśli dalej będę poruszać się stępa, równie dobrze mogli zawrócić konie. W tym tempie dojechaliby do Ikramu co najmniej dobre kilka dni po święcie tolerancji.
  - Oh, naprawdę?!- Amita, udając zaskoczenie, niemalże pisnęła z radości. Zaraz jednak zbójecki uśmiech spełzł jej z ust, ustępując miejsca grymasowi rozczarowania.- Uważasz, że to moje jedyne zajęcie?
  Gawron zastanowił się chwilę nad odpowiedzią, szukając wzrokiem Amorii. Ostatni raz widział ją, jak biegła za nimi przez las, jednak musiała być gdzieś w pobliżu. Choć nie potrafił zlokalizować jej wzrokiem, czuł obecność wadery, co oznacza, że równie dobrze mogła wtopić się w ciemną gęstwinę zarośli, które hurtowo rosły przy drodze.
  - Równie dobrze możesz straszyć wieczorami dzieciaki, wracające samemu do domu i co rusz zajmować starcom miejsca siedzące… szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi.
  Hood wydęła usta, wywracając oczami z rezygnacją.
  - Na barwniejsze opisy Cię nie stać?- rzuciła, unosząc odrobinę jedną brew.- Poza tym, co to za zabawa, jeśli straszy się konie bez jeźdźców?- dodała, jakby od niechcenia, choć nie sposób było przeoczyć złośliwego uśmiechu, który znów zatańczył na ustach dziewczyny.
  - Rzeczywiście, świetna zabawa.- wtrąciła się Vanessa, choć ton jej wypowiedzi wskazywał na coś zupełnie innego.
  Kobieta spojrzała jednak w stronę Gawrona, jakby wyczekując jego reakcji. Bądź co bądź, to on był tym, który miał wątpliwą przyjemność wylądować na ziemi, kiedy to spłoszony ogier zrzucił go ze swego grzbietu. I choć liderka Słowików nie znała zbyt długo brodatego (choć ciężko stwierdzić, czy takie określenie w stosunku do Lorkina nie jest trochę zbyt wyolbrzymione) mężczyzny, to na pewno zdążyła się już dowiedzieć, że nie jest on typem dłużnika, który tak po prostu odpuszcza innym złośliwości. Panienka Hood chyba również zdążyła się tego domyśleć, ponieważ, nie usłyszawszy żadnej sarkastycznej odpowiedzi z ust Wrony, zaczęła przyglądać się mężczyźnie badawczo. Wciąż jednak nie przestała się uśmiechać.
Mężczyzna bez słowa pogonił wierzchowca, zmuszając go do wolniejszego kłusa. To samo uczyniła Vanessa, być może dlatego, gdyż i ona zdała sobie sprawę z rosnącej odległości, jaka dzieliła ich od eskorty lorda Knowhere… Albo po prostu liczyła na to, że zgubią gdzieś po drodze znikającą dziewczynę. Na to drugie, jak się później okazało, nie mieli jednak najmniejszych szans.
  -Na razie mamy jeden zero!- rzuciła Amita, biegnąc z uśmiechem obok dwóch wierzchowców i dosiadających ich liderów. Wskazała palcem w stronę Lorkina, dając jasno do zrozumienia, że mówi o wcześniejszym incydencie ze spłoszonym koniem.
  Mężczyzna jednak dalej nic nie mówił. Jedynie zerknął na dziewczynę, oraz na ciemny kształt, biegnący w kilkumetrowej odległości od szlaku, po czym uśmiechnął się pod nosem. Drogę Hood, jeszcze zanim ta odwróciła wzrok od Lorkina, oraz przeniosła spojrzenie na drogę, lub choćby pod nogi, przecięła istota o czterech łapach i futrze w odcieniu cieni. Nim dziewczyna zdążyła zrobić unik, już leżała plackiem na ziemi i twarzą w śnieżnej zaspie. Oczywiście nie podciął jej kto inny, jak Amoria, która zaraz zaczęła chodzić wokół przewróconej, szczekając co jakiś czas wesoło. Gdyby zwierzęta miały bardziej rozwiniętą mimikę twarzy, powiedziałabym, że wadera wyglądała na bardzo zadowoloną i aż uśmiechała się dumnie, przyglądając się swemu „dziełu”.
  ~Wyrównałam rachunki.- w głowie Lorkina rozbrzmiał jakże znajomy głos.~ Nie musisz dziękować… wystarczy wielbić mnie na klęczkach.
  Mężczyzna parsknął cicho, przyglądając się z niedowierzaniem ciemno-fioletowej waderze. Najwyraźniej była dziś w wyjątkowo dobrym humorze, choć równie dobrze to właśnie możliwość wywrócenia kogoś sprawiła, że Amoria poczuła się znacznie lepiej.
  - No to teraz mamy remis.- mężczyzna walnął prosto z mostu, kiedy już zawrócił konia i zatrzymał się tuż obok merdającej ogonem wadery. Podobnie jak czworonóg, on również przyglądał się Amicie, nawet nie starając się kryć rozbawienia. Chyba nie muszę mówić, że takie zachowanie zdecydowanie nie przystało osobie, zajmującej taką pozycję, jak lider klanu, prawda? Choć przecież jeszcze zaledwie ostatniej nocy urządzili sobie z Vanessą mały pojedynek na dachu. Porównując do siebie te dwa wydarzenia, obecna sytuacja była chyba jednak nieco bardziej taktowna, choć i tak w żadnej sposób nikogo nie usprawiedliwiała. Mam jednak wrażenie, że wśród tej trzyosobowej kompanii nie było nikogo, kto o jakiekolwiek usprawiedliwienie miałby zamiar prosić.
  Zakapturzona dziewczyna zaczęła się śmiać, kaszląc na zmianę, jeszcze zanim całkowicie wygrzebała się ze śniegu. Policzki miała całe zarumienione od mrozu, jednak z jej ust ani na moment nie zszedł zbójecki uśmiech. Wyglądała na rozbawioną, lecz jednocześnie ostrzegała, że zaistniałe wydarzenie zdecydowanie nie było ostatnim, jakie mogło się wydarzyć, a ona w każdej chwili gotowa była odpłacić się z nawiązką. Lorkin jednak nie zwrócił na to większej uwagi, choć przekaz całkowicie do niego dotarł. Nie czuł potrzeby przejmowania się gówniarzami, niecałe dwa razy młodszymi od niego.
  - Panie i panowie, właśnie byliście świadkami kolejnego, ciepłego powitania w stylu Borsuków.- skomentowała złośliwie liderka Słowików, która, siłą rzeczy zmuszona do zatrzymania się i poczekania na resztę kompanów, przyglądała im się z kilkumetrowej odległości.- A teraz, skoro już skończyliście się bawić w śniegu, może wypadałoby dogonić resztę tabunu?
  Hood w odpowiedzi zasalutowała ironicznie, kiedy już skończyła otrzepywać ubranie z białego puchu. Trójka kompanów znów ruszyła bez słowa, choć zapewne część z nich miała co najmniej kilka rzeczy do powiedzenia.
  Lorkin znów spojrzał w dal. Poza gąszczem gęsto rosnących drzew i krzewów, oraz śnieżną kurtyną, przykrywającą większość elementów krajobrazu, nie dostrzegł przed nimi niczego. Kręta droga, jaką mieli go pokonania była pusta, choć biegnące po niej dwa, podłużne koryta wyraźnie sugerowały, że jeszcze całkiem niedawno coś tędy jechało. Mimo wszystko, po eskorcie lorda Knowhere nie było ani śladu.
  Zakapturzony mężczyzna zerknął przelotnie na dwa wierzchowce, poruszające się stępem po szlaku, oraz na młodą dziewczynę, przechadzającą się beztrosko niedaleko ich. Wywrócił bezradnie oczami, po czym bez słowa przechylił się w siodle, chwytając zaskoczoną Amitę, która zaraz usadowiła się za nim w siodle, posyłając całemu światu dumny uśmiech.
  -Będziemy się przez nią wlec, a w takim tempie do Ikramu dotrzemy po Święcie Tolerancji.- wyjaśnił szybko Gawron, kiedy napotkał niejednoznaczne spojrzenie Vanessy. Kobieta jednak nic nie powiedziała, tylko pogoniła swego wierzchowca.
  -A ty czego się szczerzysz, co?- mężczyzna zwrócił się do Amity, która bez przerwy wierciła się w siodle.
  -Bez powodu!- odparła radośnie i jakby na złość, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Mężczyzna wywrócił oczami, nie wiadomo który już raz z rzędu.
  -W to akurat uwierzę.- mruknął pod nosem, po czym pogonił karego ogiera, doganiając liderkę Słowików.

***

        Choć tabun odjechał na tyle daleko, że przez pierwsze minuty jazdy znajdował się zupełnie poza zasięgiem wędrowców, w końcu udało im się dogonić eskortę lorda Knowhere. Z początku istniał nawet cień szansy, że nikt nie zauważył nieobecności dwójki liderów, jednak pojawienie się głośnej, szczerzącej do każdego kły Amity ostatecznie przekreśliło wszystkie, nawet najdrobniejsze nadzieje. Dalsza część podróży, o dziwo, minęła im zaskakująco spokojnie. Nawet w momencie, gdy na granicy z Ironwood napotkali eskortę samego Yurgina Stonehead’a, w skład której wchodziła niemała liczba krasnoludów (choć przez hałas, jaki ze sobą nieśli, zdawało się, że było ich co najmniej trzy razy więcej). Takim oto sposobem, dwa połączone tabuny dotarły w końcu do stolicy Ikramu, gdzie lordowie rozdzielili się z eskortą, zaś członkowie klanów, wraz z Amitą, również ruszyli swoją drogą.
  Ledwie zdążyli wjechać do miasta, a Hood już zaczęła rozglądać się na wszystkie strony, tu pokazując coś palcem, tam przy okazji komentując niejedno. Jedno było pewne, przez nią na ulicach na pewno zrobiło się znacznie głośniej. Aż dziwne, że nawet w taki dzień, jak ten, kiedy przez samo święto wszystkie kąty tętniły życiem, Amita sprawiała wrażenie, jakby to nie bal, a ona sama była duszą całego zamieszania i towarzyszącego mu gwaru. Zupełnie, jakby podczas jej nieobecności, stolica miała zmienić się w ciche miasto trupów.
  A przynajmniej takie wrażenie odniósł Lorkin, który miał wątpliwą przyjemność słyszeć aż zbyt wyraźnie każde słowo, wypowiedziane przez dziewczynę, siedzącą tuż za nim. Nie raz odniósł wrażenie, że Amita, zachwycając się wszystkim dookoła, specjalnie nachylała mu się do ucha, podnosząc przy tym głos co najmniej o kilka niepotrzebnych tonów.
  Trójka jeźdźców dotarła na miejsce jako ostatni przybysze, choć nic nie wskazywało na to, by bardzo się spóźnili. Duża część członków nie zdążyła jeszcze rozstać się ze swymi wierzchowcami, nie wspominając już o tym, że spora część osób wolała przyglądać się nieznanym twarzom, niż zrobić pierwszy krok w czyjąkolwiek stronę. Wyjątkiem okazała się właściwie tylko jedna postać, której udało się nawet przebić przez krzyki Amity.
  - NO NIECH MNIE DIABLI WEZMĄ!- wydarł się ktoś z tłumu.
  Lorkin nie musiał zastanawiać się dwa razy, nim domyślił się któż taki może być właścicielem głosu. Nawet, jeśli od razu nie zlokalizował wzrokiem krasnoludzicy, na jego twarzy od razu, niemalże machinalnie, pojawił się cień złośliwego uśmiechu, który stał się coraz bardziej widoczny, kiedy mężczyzna, zsiadając z konia, wreszcie dostrzegł aż zbyt dobrze znaną mu twarz.
  -Proszę, proszę…- odezwał się Lorkin, kiedy Jaskółka, wraz z tajemniczym, nieznanym mu jeszcze mężczyzną, podeszli bliżej.- Kogo moje piękne oczy widzą?- nie zdążył nawet skończyć zdania, a Lena już zaczęła przyglądać mu się badawczo, ze złośliwym uśmiechem na ustach.
  - No, z tymi pięknymi to nieźle przesadziłeś.- mówiąc to, położyła mu dobrodusznie rękę na ramieniu.- Dobrze, że wierzysz w siebie, Lorki, ale istnieją jakieś granice.- krasnoludzica uśmiechnęła się zadowolona, po czym, nie czekając na odpowiedź znajomego, zapytała.- Ile to już minęło od ostatniego spotkania, co?
  Gawron tylko wzruszył ramionami, odrobinę mrużąc oczy, jakby naprawdę zastanawiał się ile to czasu upłynęło, od kiedy ostatni raz widział się z Leną.
  - Czy ja wiem? Ponoć krasnoludy potrafią liczyć czas, patrząc po długości swej brody… ale, jak widzę, ktoś tutaj postanowił swoją zgolić.- zauważył, niby to zaciekawionym tonem, choć Jaskółka zbyt dobrze znała Wronę, by dać się na to złapać.
  - Ja przynajmniej mam co golić.- odparła, prostując się dumnie. Lorkin, już nie pierwszy raz poruszając z Howlett temat zarostu, parsknął śmiechem. Zdawałoby się, że oboje, sprzeczając się ze sobą w najlepsze, zupełnie zapomnieli o obecności pozostałych towarzyszy.
  Mężczyzna już otworzył usta, szybko układając w myślach ciętą ripostę, gdy nagle dotarł do niego znajome wycie, któremu towarzyszyło rżenie spłoszonego konia, wymieszane z serią przekleństw, które stajenny rzucał w stronę ciemnej wadery. Lena, pochwyciwszy spojrzenie znajomego, również odwróciła głowę w tamtą stronę, próbując zrozumieć co właściwie zaszło. Oboje szybko pojęli, że zaistniałe zamieszanie nie było warte zachodu. Wycie, a może i nawet sama obecność Amorii, musiała po prostu przestraszyć jednego z koni. Nic wielkiego, jednak Lena najwyraźniej nie mogła przegapić takiej okazji, do rzucenia kolejnej złośliwej uwagi.
  - Kto by pomyślał.- znów zwróciła się do Lorkina, kiedy zamieszanie przestało już być na tyle ciekawym widowiskiem.- Ciągle zadajesz się z bezpańskimi kundlami, a nawet nie nauczysz jej, jak należy postępować z końmi.- kobieta pokiwała powoli głową, udając rozczarowanie.- Zawiodłam się na Tobie, co tu dużo mówić.
  Teraz to Gawron uśmiechnął się podle.
  - A więc to wasza wspólna cecha. Nie tylko Amoria nie potrafi poradzić sobie z większymi wierzchowcami.- tutaj spojrzał wymownie na Jaskółkę.- Przyjechałaś do Ikramu na kozie, czy ktoś upchnął Cię do kieszeni swojego płaszcza?
  Przez krótką chwilę dwójka kompanów mierzyła się wzrokiem, jakby próbowała wypalić temu drugiemu dziurę w czole. Wokół nastała głucha i odrobinę niezręczna cisza, nawet jeśli dookoła wciąż trwały przygotowania do święta. Po chwili jednak oboje zgodnie wybuchli śmiechem, nie omieszkując przy okazji uścisnąć sobie dłoni i (jak to wśród krasnoludów bywa) sprzedać sobie (za pomocą pięści, oczywiście) po jednym „przyjacielskim uderzeniu”.
  Kto by pomyślał? Jeszcze nie rozpoczęto balu, a co poniektórzy już zdążyli wymienić ze sobą kilka złośliwych uwag… Święto Tolerancji ciekawie się zapowiadało, tego oboje mogli być pewni.

Lena, Vanessa? Ti’en, Amita? No patrzcie tylko, jedno opko, a tyle postaci odblokowałam XD 

sobota, 23 kwietnia 2016

Od Jina - Ostatni dzień w Wu-Shi

        Przed oczami Jina śmignęły gwiazdki.
  Padł na wznak uderzony w nasadę nosa, nie mając już siły się podnosić. Lux, jego przeciwnik i najlepszy przyjaciel, wyprostował się dumnie. Żeby tylko można było powiedzieć to samo o nauczycielu młodzików. Mistrz Kormac westchnął niemalże boleśnie, przejeżdżając sobie ręką po twarzy i chwytając się za zaplecioną w krótki warkoczyk brodę. Miał pod opieką całą frakcję Fuchicho, a wielki mistrz wcisnął mu jeszcze kilku Kitsune. Wychowankowie Lisa szczycili się sławą rozrabiaków i obiboków, jednak tak paskudnego przypadku jak Jiantou jeszcze nie widział. Jakim cudem ten dzieciak jeszcze tu jest?, przechodziło mu przez myśl. Najwyraźniej przypisywanie młodym Kitsune niesamowitego szczęścia także nie mijało się z prawdą.
  - Fuchicho Luxroth - zakomenderował. - Możecie odejść.
  - Hai, sensei - odpowiedział ciemnowłosy chłopak osłaniając pięść dłonią i kłaniając się. Posłał jeszcze Jinowi pocieszający uśmiech i posłusznie oddalił się.
  Kitsune nawet nie wstawał. Usiadł na ziemi starł rękawem cieknącą z nosa krew. Kormac stanął nad nim z założonymi na piersi rękoma.
  - Ćwiczyłeś wcześniej pod opieką mistrza Fujina - powiedział nauczyciel. Nie było to nawet pytanie, a raczej stwierdzenie faktu. Mimo to Jin kiwnął potakująco. - Czy po jakimkolwiek z treningów nie skończyłeś w piachu z rozwalonym nosem?
  Jin uśmiechnął się krzywo.
  - Sensei Fujin miał nieco inne metody nauczania - wyjaśnił krótko.
  - To dlaczego dalej nikt cię stąd nie wyrzucił? Czyżby sensei Fujin był zbyt miękki dla swoich Kitsune?
  Chłopak słysząc skrytą pod tymi słowami obrazę zaadresowaną do jego mistrza powstał natychmiast, mierząc wyższego o głowę starszego mężczyznę niemal wyzywającym wzrokiem.
  - Nie, sensei - odpowiedział hardo. - Kitsune dbają o swoich. Każdy z nas jest coś wart.
  Kormac uniósł jedną brew.
  - Ryu sądzą inaczej - rzucił podchwytliwie, testując cierpliwość Jiantou.
  - Smoki są zbyt dumne. Nie patrzą pod nogi, tak jak Tora, a nawet Fuchicho - założył ręce na piersi. - My, Lisy, kierujemy się sprytem.
  - Ale nie wygrywacie żadnych walk.
  - Postaw Kitsune na odsłoniętym terenie, a od razu zostanie naszpikowany strzałami i zda się jedynie jako żywa tarcza. Umieść go w cieniu, sensei, a skradnie oprawcom łuki, by jego bracia mogli przejść bezpiecznie - Jin uśmiechnął się lekko.
  Mistrz Kormac zmrużył oczy. Chłopak był inteligentny i butny. Doprawdy szkoda, że trafił akurat do Kitsune. Gdyby od początku uczył się we frakcji Fuchicho, wyprowadziłby go na ludzi. Feniksy ceniły sobie odwagę i wiarę w siebie, a tych dzieciak miał aż za dużo. Nawet Ryu nie pogardziliby kimś takim. Jedynie może Tora mieliby sporo zastrzeżeń - Tygrysy skupiały się na sile fizycznej. Postura Jiantou mogłaby jedynie wywołać śmiech na sali. Jednak nawet jako Lis chłopak nie mógł się wymawiać zbyt długo przed wyrzuceniem go z akademii Wu-Shi. Był słabym ogniwem i jeśli nie wytrzyma pod jego nadzorem, mistrz Fujin po powrocie zastanie o jednego Kitsune mniej.
  Tymczasem Jin dalej hardo wiercił wzrokiem mistrza Kormaca. Jego powieka nawet nie drgnęła, chociaż w głębi duszy zaczynał mięknąć. Czy nie posunął się za daleko? Z Fujinem jeszcze mógł sobie pozwolić na takie zachowanie, bo pojedynki słowne nie wychodziły poza treningi. Bronią Lisów nie była siła fizyczna, a psychiczna. Fujin mimo wszystko był dla Kitsune dość pobłażliwy. Lubił swoich podopiecznych i jako jedyny z nauczycieli był w stanie zniżyć się do ich poziomu, zrozumieć ich. Natomiast Kormac...Cóż, może i Fuchicho nie byli aż tak surowi jak Smoki czy Tygrysy, jednak stanowczo pod względem dyscypliny przewyższali frakcję Lisa. Jeśli mistrz Fujin nie wróci zbyt szybko, odprawi z kwitkiem wszystkich Kitsune, którymi przyszło mu się opiekować.
  Od Jina począwszy...
  Dlatego też chłopak nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy usłyszał jedynie:
  - Kitsune Jiantou, możecie odejść.
  Jiantou zamrugał kilka razy, po czym szybko ukłonił się osłaniając dłonią pięść i ruszył spokojnym krokiem w stronę dormitoriów. Gdy tylko skręcił za róg, puścił się biegiem. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach do budynku mieszkalnego. Odczekał kilka minut i z tego samego kierunku przybiegł niezwykle rozbawiony Lux. W blasku zachodzącego słońca zalśnił blady wzór feniksa na lewym przedramieniu - symbol frakcji Fuchicho.
  - Słyszałeś to? - zapytał Jin uśmiechając się z niedowierzania.
  - Wszystko - potwierdził Lux błyskając zębami. - W życiu nie widziałem starego Kormaca w takiej sytuacji.
  - Nikt z was do tej pory tak nie robił? - Kitsune nagle zaczął tracić poczucie humoru.
  - No a jak? Każdego z Fuchicho od razu przegoniłby dziesięć razy wokół świątyni Raijina i przez trzy miesiące czyściłby jeszcze obornik - w niebieskich oczach błyszczało podniecenie. - Niesamowite. Odkąd Kitsune trafili pod jego opiekę po raz pierwszy z resztą Feniksów mamy wrażenie, że nie ma pojęcia co robić. A przecież to Kormac! Potrafił zapanować nad całymi frakcjami Tora i Fuchicho jednocześnie, a kilka Lisów robi mu zamieszanie.
  - No i teraz widzisz: w czymś jednak jesteśmy dobrzy - Jin uśmiechnął się złośliwie.
  - A propos...wybacz za nos - Lux odwzajemnił się tym samym.
  - Zagoi się. Jak zawsze - Jiantou machnął lekceważąco ręką.
  - W zbieraniu ciosów też jesteście dobrzy - rzucił zgryźliwie Fuchicho.
  - Dobrze wiesz w czym nas naprawdę szkolą - Lis posłał przyjacielowi zbójecki uśmiech.
  Luxroth spoważniał.
  - O nie - pokręciła przecząco głową. - Chyba nie zamierzasz...- westchnął widząc jedynie coraz bardziej wesoły uśmiech Jina. W żaden sposób nie przemówi mu do rozsądku. - Co tym razem?
  - Jadeitowy tygrys.
  - Co przepraszam?
  - Figurka z kapliczki Tora.
  - Oszalałeś?!
  - Może głośniej? - skrzywił się Jiantou. - Sam Raijin w niebiosach cię jeszcze nie słyszał.
  - Przecież to szkolne samobójstwo. Wyrzucą cię, a reszta Kitsune będzie miała przez ciebie przesrane - naciskał Lux.
  - Dlatego to mój ostatni skok.
  Feniks zamrugał kilka razy, nie dowierzając.
  - Odchodzisz? - zdziwił się. - Ale jak? Nikomu nie udało się stąd uciec.
  - Więc przynajmniej chociaż raz jakiś Lis zapisze się w historii akademii - Jin uśmiechnął się diabolicznie.
  Słońce zapadło się w wodach zatoki Wu-Shi. Dla młodego Kitsune zapowiadała się długa noc.