- Nie głupi pomysł - odpowiedział. - Dawno nie odwiedzałem Ikramu, a na tym całym balu może być pełno ciekawych ludzi.
- Na przykład? - rzuciła Dante bez motywacji. Widać nie przepadała za uroczystościami tego rodzaju.
- Liderzy innych klanów, chociażby. Oraz pozostali naszego pokroju: Lwy, Słowiki, Wilki... - wyliczył mężczyzna. - A w ogóle, to jest w twoim klanie ktoś jeszcze?
- Tylko jedna kurierka, Chowlie - odparła dziewczyna. - Ale na balu może być kilku kandydatów. Po raz pierwszy wszyscy liderzy będą w jednym miejscu.
Matteo ogrzał ręce nad ogniskiem. Ikram był dość ciepłym krajem, jednak noce przypominały, że na południu i zachodzie rozpoczęła się zima.
* * *
Wyjechali z rana, gdy tylko zrobiło się ku temu odpowiednio jasno. Jakimś cudem pogryziony ogier Mattea odzyskał nieco wigoru i był w stanie nawet kłusować. Dalej jednak nie chciał iść przed lub obok kelpii liderki Orłów, mimo iż ta jakby zupełnie straciła zainteresowanie rumakiem. Teo trzymał więc konia w ,,bezpiecznej odległości" za Skatą. A mówiąc ,,bezpieczna odległość" mam na myśli tą, w której ogier nie odmawiał współpracy ani nie próbował się wyrywać w obawie przed mięsożerną klaczą.
Jechali więc kłusem po już bardziej zalesionych szlakach. Dante przyspieszone tempo chyba poprawiło humor. Jej rudy kocur siedział za nią na zadzie Skaty, obserwując Mattea i jego ,,nieustraszonego" rumaka. Nagle drogę przecięła im rzeka. Rubkat ściągnęła wodze. Ścieżka jakby zlewała się w jedno z szeroką, wartką rzeką. Woda sięgała najwyżej kostki, jednak kamieniste dno nie wyglądało zbyt zachęcająco. Dziewczyna zeskoczyła z siodła i stojąc jedną nogą na suchej ziemi, drugą nadepnęła na kamienisty grunt. Tak jak się spodziewała, kamienie osunęły się zdradliwie.
- Chyba dalej musimy przejść pieszo - zauważył Teo zsiadając.
Dante posłała mu wymowne spojrzenie ,,No co ty nie powiesz?" i chwyciła wodze kelpie. Fireheart zasyczał, zjeżył grzbiet i skulił się jeszcze ciaśniej na grzbiecie konia, nie chcąc spaść. Matteo ruszył za liderką Orłów prowadząc swojego wierzchowca.
Rzeczywiście przeprawa konno mogła się źle skończyć. O ile człowiek był w stanie bez problemu ruszyć dalej, konie miały pewne trudności z poruszaniem się po kamienistym podłożu. Kopyta ślizgały im się na kamieniach, czasem niemal utykały między nimi, co groziło złamaniem kończyny. A wiadomo, że bez szybkiej pomocy koń ze złamaną nogą nie będzie się nadawać do niczego. Wędrowcowi pozostawało albo go po prostu opuścić na pastwę dzikich zwierząt, albo skrócić mu męki. Matteowi przypomniały się stajnie jego ojca. Miał bzika na punkcie koni, czym szybko zaraził Ashweathera, swojego starszego syna. Ash w życiu nie porzuciłby żadnego konia, ale równocześnie nie byłby w stanie samodzielnie któregokolwiek zabić. Teo też czuł do tych czworonogów pewną sympatię, jednak nie tak wielką jak do ptaków. Perspektywa zostawienia wierzchowca, nawet pogryzionego i upartego jak muł, nie była niczym przyjemnym.
Byli w połowie długości rzecznej części szlaku, gdy nagle coś zaszeleściło po ich lewej. Dante zatrzymała się i uniosła rękę dając znak, by Matteo zrobił tak samo. Przez chwilę nasłuchiwali w skupieniu, aż nagle z lasu między nich wypadł jakiś potwór. Był to krenshar, choć zdecydowanie mniejszy. Prawdopodobnie jeszcze młody. Zielone oczy błysnęły drapieżnie i pozbawiona skóry paszcza rozwarła się w cmentarnym skowycie. Koń Mattea szarpnął się przerażony i wyrwał. Krenshar skoczył do przodu. Teo cofnął się w ostatniej chwili - pazurzasta łapa zdążyła zostawić na jego przedramieniu trzy płytkie szramy. Niezadowolony potwór warknął, ale zanim skoczył chłopak trafił w niego magicznym impulsem. Odleciał do tyłu zataczając się w płytkiej rzece. Wtedy do walki nagle wtrąciła się Skata. Rżąc piskliwie stanęła na zadnich nogach i zaczęła wierzgać przednimi, zmuszając krenshara do cofnięcia się. Stwór skupiając na niej całą uwagę nie zauważył błysku miecza. I zanim zrobił cokolwiek Dante cięła od dołu pozbawiając młodego potwora głowy.
- Musimy stąd iść i to szybko - rzuciła.
- Zgadzam się, ale chyba lepiej będzie jeśli nieco nadłożymy drogi - Matteo złapał w ostatniej chwili lejce swojego wierzchowca. - Krenshary nie polują samotnie, zwłaszcza młode. Jeśli pójdziemy dalej rzeką wpadniemy w zasadzkę.
Dan niechętnie się zgodziła i weszli w las po ich prawej. Gdy oddalili się nieco od rzeki ruszyli równolegle z jej biegiem. Dalej nie mogli dosiąść koni, bo drzewa rosły tu zbyt gęsto. W końcu udało im się przeciąć szlak, którym kierowali się wcześniej. Zanim jednak Teo zdążył dosiąść konia, liderka Orłów znienacka chwyciła go za zranioną rękę.
- O cholera - zaklęła. - Czemu nic nie mówisz?
- To tylko draśnięcie - uspokoił ją chłopak.
Dziewczyna najwyraźniej mu nie uwierzyła. Posadziła go siłą na przewróconym pniu i wygrzebała ze swoich juków podejrzanie wyglądający słoiczek. Usiadła obok, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić Matteo odsunął się.
- Ej, ej! - zaprotestował. - Co to jest?
- Zioła - odparła Dante.
- Ale jakie?
- Nie mam pojęcia. Dawaj rękę!
- Jak to ,,nie masz pojęcia"? - chłopak dalej się bronił.
- Nie jestem alchemikiem ani zielarką.
- To skąd masz pewność, że to nikomu nie zaszkodzi?
- Po prostu ją mam. Daj mi w końcu tą rękę! - dziewczyna przewróciła oczami i siłą przyciągnęła sobie zranione przedramię.
Dante? Tylko mi go nie otruj! *^*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz