Słońce z trudem przebiło się przez wyniszczone latami prób mury strażnicy na obrzeżach Yathis. Pierwsze promienie musnęły łuski śpiącego smoka. Jeden z nich uparcie łaskotał gada po powiece. Asvalor z niezadowoleniem otworzył lekko jedno oko, po czym zacisnął powieki jeszcze mocniej i przysłonił oczy łapą. Jeszcze nie chciał wstawać. To dla niego za wcześnie. Miał już dość roboty jak na trzysta, a może i więcej lat. Teraz chciałby tylko odpocząć.
Nagle na jego chrapach usiadł drozd. Trzymając w dziobku sporego ślimaka uderzał nim o nos Asvalora, zapewne myląc go ze skałą. Smok delikatnie odsłonił oczy i z zaciekawieniem obserwował drozda. W końcu wypuścił z nosa powietrze. Ptak spłoszony nagłym ruchem wielkich chrap upuścił zdobycz i poderwał się do lotu.
- Spokojnie, przyjacielu - powiedział Asvalor.
Drozd wylądował na ziemi i szybko porwał upuszczonego ślimaka, po czym wzleciał z powrotem. Smok uniósł głowę i obserwował kołującego wzdłuż spiralnych schodów ptaka, aż ten wyleciał przez wąskie okienko strzelnicze. Uznał za stosowne pójść w ślady małego stworzonka i samemu rozprostować skrzydła.
Wstał więc i zamiatając za sobą pył ogonem wyszedł na zewnątrz przez ogromny wyłom w ścianie strażnicy - jedyne przejście, z którego mógł bezpiecznie korzystać. Zwęził źrenice, aby nie zostać oślepionym przez wschodzące słońce. Jego blaski stawały się już cieplejsze, a śnieg późnej zimy skrzył się i topił lekko pod ich naporem. Asvalor wziął głęboki oddech. Rozłożył potężne, skórzaste skrzydła naciągając łączącą paliczki błonę. Złożył je i rozłożył jeszcze parę razy, aby się upewnić, że nie będą go później bolały stawy. Niejeden raz jako młodzik próbował latać o poranku bez rozgrzania ścięgien. Skrzydła zastają się przez noc i po takim locie strasznie bolą.
Gdy smok upewnił się, że odpowiednio rozciągnął stawy skrzydeł, rozłożył je na pełną szerokość, zamachnął się potężnie równocześnie odbijając się tylnymi łapami i podwijając pod siebie przednie. W pełnym wyskoku zamachnął się jeszcze parę razy, a ziemia oddalała się od niego coraz bardziej. W końcu wzbił się na taką wysokość, że człowiekowi w uszach zaczynałoby trzeszczeć. Zamknął oczy ciesząc się z wiatru zmagającego łuski. Gwałtownie złożył skrzydła i zanurkował w dół pędząc z niesamowitą prędkością. Ktoś patrzący z dołu mógłby uznać, że smok zaraz się rozbije, ale Asvalor jest doświadczonym lotnikiem. Gdy mógł już rozróżnić gałęzie drzew od reszty obracającego się świata rozłożył skrzydła hamując i przeleciał ślizgiem tuż nad koniuszkami jodeł łamiąc ich najwyższe gałęzie. Zamachnął się aby wlecieć nieco wyżej i poddał się prądom powietrznym, szybując mimo swojej wielkiej wagi niczym liść na wietrze. Dalej leciał już spokojnie.
Tak, to było życie! To prawdziwy on! Asvalor, ostatni rozumny smok, Płomień Południa i Strażnik Granic. On tu jest prawdziwym władcą. To przed smokiem kłaniać się powinno całe istnienie, przed jego siłą i majestatem...
Smok potrząsnął gwałtownie łbem wyrywając się z tego chorego transu. Wylądował na brzegu jakiegoś małego jeziorka. Odetchnął głęboko i spojrzał w swoje odbicie. Jak przez głowę mogły mi przejść tak okropne rzeczy, pomyślał. Smoki nie potrzebują władzy. Władza jest złem, smok nie umiałby jej w pełni kontrolować...Nie, lepiej zostawić to ludziom, elfom, krasnoludom, khajiitom i reptilianom. Ich tak łatwo ona nie ponosi, jak głupiego smoka już teraz ślepo przekonanego o własnej sile i wyższości. Nie mógłby panować nad innymi, bo inni nie są tak silni jak on. A panowanie nad słabszymi szybko przynosi do głowy złe, bardzo złe pomysły...
Asvalor zanurzył łeb w lodowatej wodzie mrużąc przy tym oczy i zaciskając chrapy po czym wyjął go i otrzepał. Tak, dokładnie! Niech lordowie sobie panują. Jemu po tych wiekach służby Dal-Virii należy się odpoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz