Nim Seneka przybył na miejsce, było już po wszystkim.
Wioska nie ucierpiała tak, jak byłoby to możliwe - potwory skupiły swoją chęć mordu na czymś poza jej obrębem. Tylko niektórzy maruderzy postraszyli wieśniaków, rozbili kilka okien i wywrócili stragany, po czym zdecydowali się przyłączyć do rozróby trwającej na poletku niedaleko. A przynajmniej tyle Mglisty zdołał wyczytać ze śladów. Przedstawienie zakończyło się już dawno. Przerytą pługami ziemię zasłały trupy jakiegoś latającego plugastwa, gdzieniegdzie leżały większe, których formalnych nazw mężczyzna nawet nie próbował zgadywać. Powietrze przywodziło na myśl dżumę, chociaż w okolicy przypadków zgonów wywołanych czarną śmiercią nie odnotowano od długich lat. Cierpko słodkawą woń Seneka rozpoznał bezbłędnie: przedwczesne stadium rozkładu, nienaturalne w przypadku zwłok ludzkich.
Przynajmniej wiem, że dobrze trafiłem, pomyślał, a z maski uleciał ze świstem odgłos ponurego westchnienia.
Zrobił krok nad poletkiem i coś pod jego nogą chrupnęło, rozlewając wokół siebie półpłynną masę. Spojrzał w dół, unosząc nogę za którą pociągnął kilka wstęg zielonych glutów. Rozdeptał coś przypominające komara, tylko że wielkości małego psa. Wytarł z odrazą but o kępę trawy. Nic nie napawało go tak wielkim obrzydzeniem jak młode Roju. Rozejrzał się po pozostałych martwych owadach, próbując ocenić ich wiek. Jeśli było tu więcej młodych, gniazdo musiało być blisko. Młode obawiały się oddalać od Roju, dopiero z wiekiem robiły się coraz śmielsze. A te owady nie umierały po kilku dniach. Jeden Rój potrafił istnieć setki lat, mając trutnie w wieku nawet piętnastu lat, nie wspominając, że królowe żyły kilka razy dłużej. Jeszcze kilka lat temu thanadeimscy chłopi pokpiwali sobie z zagrożenia jakie może stanowić Rój, niszcząc gniazda dopiero gdy znajdowali je na swoich polach. Nie tępione owady zaczęły się jednak rozmnażać w lasach, kryjąc się, mimo przerażającej liczebności. Gdy jednak zdecydowały się atakować ludzkie siedziby w poszukiwaniu krwi, mieszkańcy odludzi zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Obecnie Rój był już plagą, pustoszącą nie tylko zbiory, ale i mordującą ludzi w wielkich chmarach.
Elzahar nie wątpił, że ze stadkiem uporał się ktoś z zewnątrz - miejscowi w niczym nie przypominali wojowników. Może to nawet lepiej, że się nie pchali kupą z widłami i pochodniami jak w słabej opowiastce. Tak przynajmniej nie było w pobliżu żadnego ludzkiego trupa. Za to pozostały całe sterty zdechłych owadów. Ktokolwiek uratował mieszkańców wioski, zdecydowanie chciał zostać i pomóc po sobie posprzątać. Ależ oczywiście, dodał w myślach Seneka ze wstrętem. Przecież bohaterowie nie sprzątają. Muszą zostawiać to uczciwym ludziom, którzy pewnie nie mieli niczego ważnego zaplanowanego na ten wieczór. W końcu nie ma nic lepszego od zbierania śmierdzących trucheł...
I to on w tej historii ma być ,,tym złym".
Blancheflor siedziała bokiem w siodle, z typową sobie gracją utrzymując bez problemu równowagę. Jedną ręką bezwiednie gładziła łopatkę karego ogiera, z nudów wąchającego trawę przy szlaku, a w drugiej trzymała książkę. Pogrążona w lekturze, zauważyła powrót Seneki dopiero gdy wsiadł na swojego konia. Podniosła wzrok lekko zaskoczona.
- I jak? - zapytała, przerzucając jedną nogę z powrotem na drugą stronę grzbietu wierzchowca.
- Rój. Palili martwe trutnie - wyjaśnił, mając na myśli dym na horyzoncie, który to właśnie zwrócił jego uwagę na wioskę.
- Ktoś jednak pomógł? - odgadła Blanche. Ruszyli stępa przed siebie.
- Tak - odpowiedział krótko Mglisty.
- Ale pewnie tego kogoś już tam nie było?
- Tak - mężczyzna westchnął zrezygnowany. - Zaczynam już dostrzegać dlaczego ten kraj jest z góry skazany na zagładę.
- Zagładę? - kobieta uniosła jedną brew. - Nie przesadzasz zbytnio?
- Przypomnij sobie Dal-Virię - zaczął Seneka. - Opowiadałaś mi raz jak mieszkańcy Tiade zrobili szturm na to stare dworzyszcze, które sobie zajęłaś bez pytania. Zdarzyło się tak więcej razy?
- Oj taaak... - Blancheflor rozmarzyła się chwilę, wspominając z uśmiechem swój pobyt w Castelii. - Zbierali się od czasu do czasu w grupę i szli z pochodniami ,,przepędzić upiora"...ciekawe, co by było, jakby zobaczyli ciebie - dodała z nutą złośliwości.
- Wracając do tematu - jej mąż zignorował ostatni komentarz. - Dal-virczycy byli gotowi walczyć z czymś, czego nawet na oczy nie widzieli. Nie chcieli u siebie niczego, co mogło im w jakiś sposób zagrozić. A thanadeimczycy nie mają nawet tyle chęci, by spalić kilka niewyrobionych jeszcze gniazd. Bo po co? Martwią się tym dopiero, gdy robale zaczynają przerastać kozy.
- Są pewni siebie - sukkub wzruszył ramionami. - Rozpiera ich pycha i lekceważenie.
- I tu tkwi problem - mężczyzna ponownie obejrzał się w stronę wioski w dole wzgórza.
Blanche również spojrzała w tamtym kierunku. Teraz w zaczerwienione od zachodu niebo wznosiły się już trzy słupy smolistego dymu. Grube, chitynowe pancerzyki przerośniętych owadów nie chciały się spalić. Pod wpływem ciepła prędzej pękały, uwalniając kłęby cuchnącej pary z ugotowanych w środku wnętrzności. Powietrze po takim ,,ognisku" sprzyjało chorobom płucnym, ale - jak zauważył Seneka - mieszkańcy Thanadeimu nie przejmowali się już absolutnie niczym. W końcu co za różnica zginąć rozszarpanym przez bandrochłapa, a uduszonym przez smołę w płucach? Kobieta westchnęła.
- To nigdy nie był twój obowiązek - przypomniała mężowi. - A teraz dostaliśmy wyraźny rozkaz. Dopóki Rój nie pojawi się również w Dal-Virii, nie powinniśmy się tym wszystkim przejmować. Na pewne rzeczy nie warto tracić nerwów.
Lider Kruków nie odpowiedział. Spojrzał tylko z powrotem w kierunku jazdy. Nie chciał wypowiedzieć tego na głos, ale miał silne przeczucie, że Rój w końcu znajdzie sposób, by przedostać się przez góry. Thanadeim, ironicznie, był dla Dal-Virii ostatnią barykadą przed wyjaławiającą ziemię krwiożerczą plagą.
Ale co racja to racja. Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, Seneka przynajmniej nie będzie mógł się o to obwiniać. To w końcu nigdy nie był jego prawdziwy obowiązek. To było złudzenie. Usilnie wmawiał sobie, że jest tu jeszcze do czegoś potrzebny. A przecież nie był thanadeimczykiem. Nie był temu krajowi nic winien. Powinien go obchodzić tak samo, jak obchodziła go przyszłość Dal-Virii.
Szkoda, że nie umiał tego wmówić sumieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz